-

stanislaw-orda : [email protected].

Emigracyjny dwugłos nad trumną Narutowicza

 Jako że na „SN” pojawia się sukcesywnie motyw propagandowego wykorzystywania pewnych zdarzeń z przeszłości i wstawiania ich w nowe ramy kontekstowe, czyli nadawanie im znaczenia w czasach i okolicznościach, w których one nie zaistniały i nie mogłyby zaistnieć, postanowiłem przypomnieć dwa teksty z dalekiej przeszłości, a ściślej z pierwszego półrocza 1973 r. Jako że mechanizm wykorzystywania lobotomii historycznej wygenerowanej w ramach systemu powszechnej i przymusowej edukacji u tzw. „masy wyborczej”, w celu propagandowego „ustawiania” przeciwników ideolo dla doraźnych potrzeb grupy trzymającej aktualnie władzę, ma całkiem długą tradycję, zatem wspomniane teksty sprzed niemal lat 50-ciu, dosyć dobrze ilustrują wspomnianą metodę historycznej moderacji. Ponadto zawierają mało znane fakty i okoliczności, co posiada samo w sobie walor poznawczy.

Pierwszy z tekstów, który przytaczam w całości ze względu na to, że jest spójny, konkretny i nie zawiera rozbudowanych dygresji tudzież idiosynkrazji, ukazał się w emigracyjnej wówczas „Myśli Polskiej” (wydawanej w Londynie), w jej numerze z 1 stycznia 1973 r. (Nr 675). Jego autorem był emigracyjny historyk i dyplomata Tadeusz Piszczkowski, politycznie sytuowany w ramach obozu Narodowej Demokracji ("endecji"). https://pl.wikipedia.org/wiki/Tadeusz_Piszczkowski

Artykuł nosi tytuł „Dokoła pewnej rocznicy” i był napisany z okazji 50-tej ówcześnie rocznicy zamordowania Gabriela Narutowicza, pierwszego prezydenta II RP. W tekście ww. artykułu nie dokonałem żadnych skrótów, nie wprowadziłem żadnych przypisów czy sprostowań. Jestem bowiem zdania, że został napisany na tyle klarownie, że tego rodzaju ingerencje nie były konieczne. Tekst ten jest do wglądu w wersji zdigitalizowanej pod linkiem:
http://mbc.cyfrowemazowsze.pl/dlibra/publication?id=60770&tab=3
(należy odszukać wg roku wydania i nr czasopisma)

Oto ten tekst

Dokoła pewnej rocznicy

MANIA "ROCZNICOWYCH" obchodów, których coraz więcej obserwujemy u nas w ostatnich czasach, jest może po części miarą dość ogólnego na emigracji kryzysu myśli politycznej i na tym tle szukania natchnienia w przeszłości. Po części jednak jest w tym szaleństwie pewna swoista "polityka". W braku rozsądniejszych form działania odpowiada ona potrzebie wyżywania się choćby w ten mało produktywny sposób, niekiedy z chęci rozprawiania się z przeciwnikami politycznymi: na płaszczyźnie rozpamiętywania przeszłych zdarzeń.

Tak jest właśnie z przypomnianą ostatnio rocznicą zabójstwa prezydenta Narutowicza 16 grudnia 1922 roku, o czym, przy tej okazji, nie została powiedziana cała prawda. Niejeden z tych, którzy korzystając z faktycznego monopolu emigracyjnych „mediów" informacji i propagandy, celowo nadawali temu zdarzeniu sprzed 50 lat szczególny rozgłos, aby wznowić dawne spory polityczne, powinien się był sam mocno uderzyć w piersi. Zabójstwo bowiem pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej nastąpiło w atmosferze głębokiego rozłamu w naszym społeczeństwie oraz wzajemnej nienawiści, którą oni sami, albo ich polityczni poprzednicy, zasiali już w pierwszych dniach niepodległości Polski. Oni rozpętali w Polsce nastroje wojny że jego koncepcja polityczna zwyciężyła. Z ich winy, z winy lewicy polskiej, nie doszło w listopadzie 1918 r. do utworzenia koalicyjnego rządu wszystkich sił narodowych. Z całą zaciekłością starali się nie dopuścić Narodowej Demokracji, największego stronnictwa polskiego, do udziału w rządach, wpływając na stanowisko dopiero co przybyłego do Polski Piłsudskiego. Po wielu latach Piłsudski wytykał to swoim dawnym towarzyszom politycznym, socjalistom, przypominając im, że wówczas nie wolno mu było "nawet rozmawiać z endekami" ("Poprawki Historyczne") . Faktem jest również, że nie Narodowa Demokracja, lecz partie lewicowe dawały pierwsze przykład anarchii i warcholstwa. Kiedy sejm ustawodawczy uchwalał artykuły konstytucji, mające zapewnić Polsce system prawo-rządnej demokracji, partie te, ilekroć znajdowały się w mniejszości, starały się hałaśliwymi demonstracjami ulicy sejm sterroryzować. Do czego były one ostatecznie zdolne, na drodze „pozakonstytucyjnej", dały dwukrotnie dowód w następnych latach: w czasie tzw. wypadków krakowskich w listopadzie 1923 r. (których 50 rocznica przypadnie w tym roku) i w czasie wypadków majowych 1926 roku. Dwie rocznice i dwa wydarzenia, o których pewno ich sprawcy woleliby zapomnieć. A były to wydarzenia, które w istocie rzeczy ciężej dotknęły młode państwo polskie, niż zabójstwo prezydenta Narutowicza.

ZABÓJSTWO PREZYDENTA

Zabójstwo to, popełnione przez szlachetnego fanatyka artystę malarza Niewiadomskiego w momencie głębokiego rozdarcia politycznego i moralnego naszego narodu, żywo przypomina tym zabójstwo prezydenta Lincolna w roku 1865 przez podobnego zabójcę. Lecz chociaż Lincoln był postacią pod każdym względem górującą nad Narutowiczem, nikt w Ameryce nie celebruje rocznic jego śmierci, a pomniki, jakie mu postawiono, upamiętniały jego rzeczywiste zasługi, nie zaś czyny, których jeszcze nie dokonał.

Faktem jest, że gdyby nie jego wybór na prezydenta i gdyby nie jego tak tragiczna śmierć w parę dni później, Gabriel Narutowicz przeszedłby do historii jako jeden z wielu mało znanych ministrów resortowych tego jej okresu, o których dzisiaj nikt nie pamięta, że w ogóle istnieli. Tragizm zabójstwa prezydenta Narutowicza nie leżał też bynajmniej w tym, że był to jeden z tak rzadkich przykładów "królobójstwa" w naszych dziejach, czym abstrahując od strony czysto moralnej, nie ma powodu szczycić się tak bardzo. Poczucie praworządności i poszanowania władzy nie były przez to w Polsce większe niż np. we Francji, gdzie zamordowano trzech prezydentów i dwóch królów, a trzeciemu ucięto głowę - czy w Anglii, gdzie trudno się nawet doliczyć królów zamordowanych przez poddanych. Ci zaś, którzy u nas najefektowniej rozdzierali szaty z powodu zbrodni na osobie prezydenta Narutowicza inaczej by zareagowali, gdyby ofiarą zabójstwa padł nie on, ale Maurycy Zamoyski w razie jego wyboru, co mogło się łatwo zdarzyć przy tak powszechnym wybuchu namiętności politycznych. Trzeba jeszcze dodać, że rzadkość "królobójstw" w naszym kraju, właściwie nieznanych od czasów piastowskich, nie pochodziła bynajmniej z uznania świętości tronu i monarchii. Raczej była to oznaka jej słabości i często bezsilności wobec przewagi możnych i samowoli szlachty. Nie było potrzeby "usuwania" monarchy - wystarczało narzucić mu swoją wolę.

Zabójstwo Narutowicza było wydarzeniem tragicznym i naprawdę nieszczęściem przez to przede wszystkim, że pogłębiło istniejące rozbicie i rzuciło cień na dalsze życie polityczne Polski. Czyn Niewiadomskiego był indywidualny i podjęty samorzutnie na własną odpowiedzialność sprawcy. Został jednak zidentyfikowany z obozem narodowym ze względu na jego zdecydowanie negatywną postawę wobec wyboru Narutowicza i gwałtowny sposób, w jaki domagał się rezygnacji elekta, na którego padła tylko mniejszość głosów polskich zgromadzenia narodowego. Urząd swój zawdzięczał on głosom przedstawicieli mniejszości narodowych, które niedawno w wyborach do sejmu i senatu utworzyły jednolity blok antypaństwowy, kierowany przez polityków żydowskich i niemieckich. Taki był główny argument trzech stronnictw, które wystąpiwszy do wyborów pod nazwą Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej, rozporządzały w zgromadzeniu narodowym większością głosów polskich i których protest przeciwko wyborowi Gabriela Narutowicza popierały dziesiątki tysięcy manifestującej ludności stolicy. Protest ten był tak potężny, że pod jego wrażeniem Narutowicz był z razu skłonny ustąpić, tym bardziej, że kandydaturę na prezydenta przyjął niechętnie, zresztą wbrew radom Piłsudskiego. Później zmienił on jednak zdanie. Jak pisze w swoich "Wspomnieniach" (tom III) Witos, który chodził do Narutowicza w delegacji, tłumacząc mu, że „jego rezygnacja leży w interesie państwa” i przypominając mu „jego niedawne oświadczenie" - widoczne było, że obecnie „działały inne moce, które mu nie pozwoliły dotrzymać słowa".

WOLNOMULARSTWO

Nie trudno odgadnąć, jakie „moce" Witos miał na myśli. Narutowicz uchodził za masona. Polscy masoni, w przeciwieństwie do francuskich i brytyjskich, starannie ukrywali swoją przynależność do wolnomularstwa. Nie dawało się to jednak całkiem ukryć. Wiadome też były nazwiska czołowych masonów polskich - i tylko ich przyjaciele zaprzeczali tej „gminnej wieści". Wolnomularstwo rozwijało się u nas głównie w kołach lewicowych, na gruncie radykalnej inteligencji polskiej i żydowskiej. Wyjątkowo mogło zabłądzić do środowisk narodowych - chyba na tle „błędów młodości". Stosunek bowiem szerokiej opinii polskiej był do wolnomularstwa zdecydowanie krytyczny. Przyczyną tego była nie tylko okoliczność, że przynależność do niego była tradycyjnie potępiana przez Kościół katolicki. Istniały również poważne względy natury politycznej. Powiązania lożowe, tajne, służyć mogły celom obcych wywiadów oraz polityce mocarstw, które na tej drodze mogły łatwo znajdować klientów, a może i „stypendystów" . Było w Polsce kilka innych tajnych organizacji, ale były to organizacje polskie. Narodowa Demokracja miała „Ligę Narodową", secesjoniści z ruchu narodowego mieli swój „Zet", a piłsudczycy tzw. „Konwent". Organizacje te miały swoje władze, oczywiście również tajne, które mogły wydawać swoim członkom wiążące polecenia. Były to jednak władze czysto polskie. Wolnomularstwo było i jest ruchem między-narodowym, więc władze, którym podlegali polscy masoni, nie mogły być czysto polskie. Dzisiaj sprawy te nie mają większego znaczenia, ponieważ ruch wolnomularski, niegdyś bardzo potężny i wpływowy, jest w rozkładzie i w ogóle czasy się zmieniły.

OBLĘŻONA TWIERDZA

Inaczej było w roku 1922, w czasie, kiedy słaba jeszcze Polska, otoczona przez nieprzyjaciół, podobna była do oblężonej twierdzy. Prawdziwego sojusznika - było to jeszcze przed Lokarnem - miała Polska tylko we Francji. Natomiast Anglia, późniejsza sojuszniczka, dlatego po części, że widziała w Polsce „satelitę" Francji - nawet po konferencji pokojowej przez długi czas prowadziła wobec niej politykę ustawicznych ukłuć. Posługiwała się przy tym kontrolą nad Gdańskiem i protektoratem nad mniej- szościami narodowymi, korzystając z ustanowionych pod jej egidą zobowiązań mniejszościowych Polski, wynikających z tzw. małego traktatu wersalskiego. Z drugiej strony zabiegała ona o kontrolę finansową nad Polską, w związku z tzw. planem Younga. Tego celu nie dopięła wobec sprzeciwu premiera Grabskiego, który wolał doradców amerykańskich od brytyjskich.

Z AKTÓW FOREIGN OFFICE

Z tajnych do niedawna aktów Foreign Office można się dowiedzieć o ciekawych próbach Londynu oddziaływania na politykę polską nie od zewnątrz, lecz od wewnątrz. W pewnym okresie urzędnicy brytyjskiego poselstwa w Warszawie, kierujący brytyjską akcją informacyjną na terenie Polski, odbywali periodyczne spotkania z grupą polityków lewicowych i centrowych nie wiadomo czy delegowanych przez swoje stronnictwa. Byli to Mieczysław Niedziałkowski, Stanisław Thugutt, Maciej Rataj i Jan Dębski. Natomiast nie uczestniczyli w tych spotkaniach narodowi demokraci, do których od czasu zakończenia wojny oficjalne koła brytyjskie odnosiły się z niechęcią. Zagadkowy też był stosunek Londynu do przewrotu majowego, chociaż popularne wersje na ten temat, w świetle wspomnianych dokumentów, nie wydają się prawdziwe. W każdym razie zmiana rządów w Polsce przyjęta została w Londynie z wyraźną aprobatą. Pomylono się tylko co do charakteru oraz intencji Piłsudskiego, którego, tak samo jak we Francji, brano za "socjalistę". Wspomniane wyżej periodyczne spotkania urzędników brytyjskich z politykami „gasnącego świata" najwidoczniej ustały po przewrocie majowym.

PRZYSIĘGA PREZYDENTA

Na rzekomych powiązaniach wolnomularskich nie kończyły się obciążenia Narutowicza w oczach przeciwników jego wyboru. Dochodziła do tego okoliczność szczególnie drażliwa dla kół katolickich. Wybrany prezydent oficjalnie deklarował się jako b e z w y z n a n i o w y. Był zatem najwidoczniej agnostykiem, tymczasem konstytucja wymagała złożenia przez niego przysięgi według przepisowej roty chrześcijańskiej. Miał przysięgać „Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Świętej Jedynemu". Witos pisze, że prezydent Narutowicz „złożył przepisaną przysięgę głosem dość doniosłym", choć jak jemu się zdawało „niepewnym i załamanym". Było w tym niewąt-pliwie coś niesamowitego, w oczach wierzących katolików przysięga taka była świętokradztwem - i taka była może myśl samego Narutowicza, katolika z domu.

POŁOŻENIE POLITYCZNE

Nieszczęsny w skutkach wybór Narutowicza poprzedziły fakty, które już poprzednio wstrząsnęły szeroką opinią narodową. Najważniejszym z nich był niepokojący wynik wyborów do sejmu i senatu na ziemiach wschodnich, który przyniósł niespodziewany sukces blokowi mniejszości narodowych. Stronnictwa jedności narodowej wynik ten, niebezpieczny z punktu widzenia narodowego i państwowego, przypisywały w dużej mierze taktyce stronnictw lewicowych. Te bowiem nie dopuszczały do tworzenia na kresach wspólnych list polskich, a idąc w pojedynkę w swojej propagandzie skoncentrowały się na atakowaniu "prawicy". Przejęte obecnie myślą utworzenia rządów opartych o trwałą większość sejmową, stronnictwa jedności narodowej podjęły w tym celu rokowania ze stronnictwem PSL „Piast". Rokowania te, prowadzone głównie z Wincentym Witosem, na pozór doprowadziły do porozumienia. W porozumieniu tym musiały być jakieś niedomówienia, bo podczas gdy kandydat „Piasta" Rataj został przy poparciu głosów narodowych wybrany marszałkiem sejmu, ludowcy nie poparli później uzgodnionego z nimi kandydata na prezydenta, Zamoyskiego. Na pewno zaś nie zgłosili przedtem sprzeciwu przeciw jego kandydaturze. Co więcej, w końcu rzucili swoje głosy na Narutowicza. Możliwe, że i w tym wypadku działały jakieś „moce". W każdym razie wybrany został kandydat najmniej odpowiedni w tej niespokojnej chwili. Wiadomo, jaka była reakcja bardzo potężnego odłamu społeczeństwa, niepohamowana w formie, tak wielki był jednak gniew i tak szeroko sięgający. Jest też rzeczą bardzo prawdopodobną, że wobec rozmiarów opozycji przeciw swemu wyborowi malejącej liczby zwolenników, Narutowicz w końcu dobrowolnie zrzekłby się swego urzędu. Toteż czyn Eligiusza Niewiadomskiego był nieszczęściem także i przez to, że taką możliwość unicestwił. Wyrządził on również wielką szkodę obozowi narodowemu, podważając podstawę moralną, na której opierała się jego opozycja. Dołączyło się do tego jeszcze niefortunne gloryfikowanie Niewiadomskiego, na co przeciwny obóz mógł odpowiedzieć gloryfikowaniem Narutowicza jako męczennika i ofiary swojej „sprawy".

WOJCIECHOWSKI

Do wojny domowej nie doszło wówczas, nie tylko dlatego, że wynik jej byłby bardzo niepewny, odmienny niż w roku 1926 - o czym wiedzieli i socjaliści i Piłsudski. Nie doszło do niej także i dlatego, że nowy prezydent, Stanisław Wojciechowski, był postacią centrową i bodaj najlepszym kandydatem, na jakiego można się było wtedy zdecydować. Mniejszości narodowe i lewica głosowały na niego tylko dlatego, aby nie został wybrany kandydat "prawicy", prof. Morawski. Wojciechowski był jednak także i dla obozu narodowego nie gorszy od Morawskiego.

Nie ma żadnego placu od imienia Wojciechowskiego w Warszawie, ani gdzie indziej; trzeba jednak stwierdzić, że okazał się on człowiekiem godnym swego urzędu jako prawy i wzorowy Polak i obywatel. Nie on ponosi winę, że za czasów jego prezydentury szalały w Polsce spiski, które w końcu obaliły jej konstytucyjny, demokratyczny porządek. Nie był on jednak prezydentem malowanym, który gwałt posłusznie aprobuje, bez protestu. Był tym spośród naszych prezydentów, przed którym, nawet kiedy nim być przestał, odkrywały się wszystkie głowy.

******

Na łamach „Wiadomości” (również londyńskich) w numerze 1410 z 8 kwietnia 1973 r. ukazała się polemika autorstwa Adama Pragiera z wyżej przytoczoną publikacją Tadeusza Piszczkowskiego. https://pl.wikipedia.org/wiki/Adam_Pragier
zatytułowana Ciszej nad tą trumną. Tekst ten także jest dostępny w wersji zdigitalizowanej:
https://kpbc.umk.pl/dlibra/publication/2497/edition/3446/content?&ref=struct

Adam Pragier był w II RP i na emigracji prominentnym przedstawicielem Polskiej Partii Socjalistycznej i jego styl polemiki jest charakterystyczny dla polityka-propagandysty, nie zaś historyka. Kontrapunktuje poszczególne tezy Tadeusza Piszczkowskiego rzucając je na tzw. szersze tło. Jest to skuteczna metoda rozmydlania niewygodnych okoliczności, które były istotne oraz oczywiste w danym miejscu i czasie, a przez rozmycie ich w jak najbardziej szerokim tle czasowo-przestrzennym tracą swoją ostrość, a bywa że i znaczenie. Przez co stają się dużo łatwiejsze do zamierzonych ideologicznie reinterpretacji. Albo też polemista udaje, że nie rozumie w czym rzecz (porównaj rozwlekłe, acz zupełnie zbędne  dywagacje na temat znaczenia terminu „świętokradztwo”, genezy nazw lóż masońskich czy zależności organizacji międzynarodowych, to jakby typowe "odwracanie kota ogonem"). Ze względu na to że Adam Pragier napisał tekst bardziej obszerny, w którym poczesne miejsce poświęca na krytykę osoby p. prof. Tadeusza Piszczkowskiego, toteż jego oryginalny tekst skróciłem o tzw. wstęp oraz zakończenie, które posiadają, jak na mój gust, nadmiernie subiektywne zabarwienie. Kto zechce może doczytać sobie pod wskazanym linkiem. Tekst ten, z powodu obszernych dygresji, uzupełniłem własnymi dopiskami (zawsze to zaznaczając) oraz gdzieniegdzie dodałem linki.

Symptomatyczne jest, że tekst autorstwa Adama Pragiera dotyczący wyboru, zaprzysiężenia oraz śmierci prezydenta Gabriela Narutowicza opublikowała (bez jego zgody) warszawska „Kultura”, przepisując rozdział z jego wydanej w 1966 r. Londynie książki zatytułowanej „Czas przeszły dokonany”. Komuniści warszawscy także uczcili w ten sposób rocznicę, choć oczywiście spostponowali przy tej okazji osobę autora książki. Adam Pragier nie zakłada jednak (co mnie dziwi), że to była swoista forma reklamy jego wersji zdarzeń, gdyż „reżimowa krytyka” osoby Autora, w czasach cenzury i dyktatu, uwiarygodniała jego przekaz. O czym komuniści świetnie wiedzieli. Bo przecież nie przedrukowali, dajmy na to, artykułu T. Piszczkowskiego czy np. Macieja Giertycha.

A oto tekst Adama Pragiera

(…)

Piszczkowski przypomina że zabójstwo Prezydenta nastąpiło "w atmosferze głębokiego rozłamu", że to „lewica rozpętała nastroje wojny domowej swoją kampanią przeciwko Obozowi narodowemu, z zemsty że jego koncepcja polityczna zwyciężyła". W rzeczywistości tak nie było.

Jak wiadomo, Piłsudski, który był w owym czasie naczelnikiem państwa i miał decydujący wpływ na lewicę, a także na część centrum, napisał pamiętny list do Romana Dmowskiego, zaczynający się od słów "Drogi Panie Romanie! ", w którym prosił go o rozmowę dla rozważenia sprawy współpracy. Dmowski odmówił. A to co pisze Piszczkowski o udaremnieniu przez lewicę „w listopadzie 1918 roku utworzenia koalicyjnego rządu wszystkich sił narodowych" wskazuje na to że nie orientuje on się zupełnie w nastrojach, jakie podówczas w Polsce istniały. Przecie

Polska była ze wszystkich stron otoczona krajami, w których burze rewolucyjne ze wschodu i z zachodu, z północy i z południa zagrażały Polsce niby pożary w domach sąsiadów. Jaką taką stabilizację w Polsce, która była państwem bez ustalonych granic, bez utrwalonego ustroju politycznego, niemal bez armil i bez broni można było osiągnąć tylko w taki sposób że rząd będzie przynajmniej w pewnej mierze odpowiadał życzeniom robotników i chłopów, stanowiących ogromną większość narodu To rozumiał także Piłsudski i dał temu wyraz na piśmie w oświadczeniu odczytanym przedsta- wicielom grup politycznych, które z nim się naradzały. Stronnictwo Narodowe samo przez się nie miało w kraju większości, chociaż dla uczynienia zadość istniejącym nastrojom przezwało się „Związkiem Ludowo-Narodowym". Utworzenie rządu koalicyjnego „wszystkich sił narodowych" miało być dla tego stronnictwa drogą do uchwycenia władzy. Byłby to z pewnością początek wojny domowej.

Stronnictwo Narodowe miało niemałe doświadczenie i wiele prężności, ale po 123 latach niewoli nie zdobyło się na myśl że czasem właśnie interes publiczny wymaga, by być w opozycji. Byłoby to dla kraju o wiele pożyteczniejsze niż jałowe szamotanie się bez perspektyw powodzenia. Byli nawet ludzie niecierpliwi, którzy chcieli chwycić władzę w drodze zamachu zbrojnego. 3 stycznia 1919 r. Płk Januszajtis z niewielkim oddziałem wojska opanował w Warszawie Komendę Miasta, po czym udał się z plutonem żołnierzy do hotelu Bristol. gdzie mieszkał generał Szeptycki, by go zaaresztować. (Stanisław Maria Jan Teofil hrabia Szeptycki, herbu własnego; przypis mój). Gen. Szeptycki zwymyślał Januszajtisa, zaaresztował go z całym plutonem i doprowadził do Komendy Miasta. Premier Moraczewski i jeden z ministrów byli już wtedy porwani przez zamachowców, a do min. Thugutta strzelano przez drzwi (Stanisław August Thugutt, wówczas minister spraw wewnętrznych - przypis mój). Wnet przybył do Komendy Miasta Piłsudski, bez żadnej osłony, uśmierzył zamach, internował księcia  Eustachego Sapiehę, który był upatrzony na głowę państwa, a Januszajtisowi kazał stawić się tego dnia w południe w Belwederze. Gdy mnie wczesnym rankiem powiadomiono o zamachu, wyglądało to wszystko bardzo niepewnie. Byłem zaniepokojony o losy Piłsudskiego i poszedłem do Belwederu. Nie wiedziałem nawet, czy nie jest już obsadzony przez zamachowców. Spotkałem jednak znanego mi z Legionów kpt. Dobrodzickiego, więc wszystko było w porządku. Powiedział mi że Piłsudski jest w swoim gabinecie, jak również o tym, co się działo w Komendzie Miasta. Gdy wychodziłem uspokojony, minąłem się z płk Januszajtisem, który właśnie szedł stawić się do raportu (gdzie Piłsudski zwymyślał Januszajtisa od „nieodpowiedzialnych smarkaczy”; przypis podaję za: Paweł Zaremba „Historia dwudziestolecia (1918-1939), str. 58. Edycja: Instytut Literacki, Paryż 1981)

Piszczkowski przypomina, niby jako dowód „pozakonstytucyjnej" działalności lewicy, tzw. wypadki krakowskie w listopadzie 1923 i wypadki majowe w r. 1926. W obu tych zdarzeniach lewica istotnie brała udział, ale nie ona była ich motorem. W tym czasie Piłsudski byli wciąż czynnikiem decydującym. W Krakowie doszło do starć robotników z wojskiem, z początku na tle wielkiego strajku. Okazało się że robotnicy mają dość dużo broni - nie wiadomo skąd. (wiadomo; robotnicy rozbroili pluton jakichś młodych rekrutów ze świeżego poboru, którzy nie odważyli się strzelać – przypis mój). Ognisko zapalne mieściło się przy ulicy Dunajewskiego, przed domem gdzie były biura PPS i redakcja "Naprzodu" oraz na przyległym pasie Plant. Ulica była asfaltowana i wilgotna. Gdy pojawił się tam szwadron 8-go pułku ułanów, został ostrzelany od strony domu PPS i było wiele ofiar w zabitych i rannych (na śliskim bruku kopyta końskie ślizgały się, konie przewracały się i łamały nogi – przypis mój).

Ale były okoliczności bardzo zagadkowe, które temu starciu towarzyszyły. Były dwa oddziały piechoty, które miały strzec utrzymania ładu. Jednym dowodził płk Kostek-Biernacki, który nie był znany ze szczególnej słodyczy usposobienia (późniejszy komendant więzienia w Brześciu).
(dokładniej: Wacław Kostek-Biernacki był komendantem twierdzy brzeskiej w okresie sierpień 1930 – czerwiec 1931, w której były lochy więzienne. Awans na stopień pułkownika otrzymał 29 grudnia 1929 r.; przypis mój),

Drugim oddziałem kierował inny oficer, którego nazwiska nie wymienię, gdyż żyje i przebywa wśród nas (najprawdopodobniej chodzi o mjr Władysława Dziadosza, w grudniu 1923 oficera 12 pułku piechoty w Wadowicach, zmarłego na emigracji w Londynie w 1980 r., czyli przebywał on wśród polskiej emigracji wojennej i w czasie pisania tych słów przez Adama Pragiera; przypis mój).
Otóż obaj ci oficerowie „bratali się z ludem” i nie próbowali wcale przywrócić porządku. Najwidoczniej mieli takle rozkazy. Istniał już wtedy spisek piłsudczyków, kierowany przez płk Boernera. (Ignacy August Boerner, zob. WiKi; przypis mój). Plan taktyczny był taki że PPS ma wykonać mokrą robotę, co oczywiście wywoła chaos, a wnet potem pojawi się Piłsudski, wszystko uspokoi - i obejmie pełnię władzy.

Z lepszym skutkiem dla Piłsudskiego powtórzyło się to samo w maju 1926. Zetknąłem się wtedy ze spiskiem bezpośrednio, bo okazało się że jestem spiskowcom koniecznie potrzebny. Zwrócił się do mnie poseł Marian Malinowskl (Wojtek) z prośbą, żebym przyjął kpt. Zarzyckiego, który otrzymał z Ministerstwa Spraw Wojskowych 6-miesięczny urlop i zamierza go przeznaczyć na pracę „dla poparcia zamachu faszystowskiego" (taki był widocznie kryptonim spisku). Po paru dniach odwiedził mnie ten kapitan i wtedy wyszło na jaw że jego nazwisko „Zarzycki" jest fałszywe, gdyż znałem go z widzenia i wiedziałem że jest to kpt. Władysław Włoskowicz. Powiedział mi że kiedy przyjdzie do walki o Warszawę koniecznie potrzebne jest odcięcie Warszawy od zachodu dla uniemożliwienia nadejścia posiłków dla „faszystów" z Wielkopolski. W tym celu trzeba zniszczyć pruszkowski węzeł kolejowy. Powinna tego dokonać miejscowa organizacja PPS. Byłem w owym czasie przewodniczącym Komitetu Okręgowego, któremu ta organizacja podlegała. Pruszkowski węzeł kolejowy był bardzo rozległy i jego zniszczenie wymagało znacznej ilości saperów pod dowództwem doświadczonych oficerów. Robotnicy, choćby kolejowi, mogli tylko mieć rolę marginesową w tym przedsięwzięciu. Ale znowu, jak widać, szło o to, żeby brudna robota była przypisana robotnikom, a Piłsudski pojawił się dopiero w pełnym chaosie - jako czynnik nadrzędny. Sam zamach majowy rozpoczął się od tego, że dwaj posłowie należący do tajnego „Konwentu" (grupa A) Jędrzej Moraczewski i Bronisław Ziemięcki zwrócili się do prezesa Związku Kolejarzy Adama Kuryłowicza i powołując się na Piłsudskiego, zażądali natychmiastowego ogłoszenia strajku kolejowego w całym kraju. Kuryłowicz, wobec wielkiego autorytetu osobistego tych dwu posłów i wobec nazwiska Piłsudskiego, spełnił ich żądanie i, bez porozumienia się z Centralnym Komitetem PPS, tejże nocy strajk kolejowy zarządził. Dopiero po zapewnieniu sobie dyspozycji kolejami, Piłsudski 12 maja 1926 r. wszczął trzydniową wojnę domową, która przyniosła mu pełnię władzy. Tegoż dnia, 12 maja przybył do mnie o 7 rano przewodniczący organizacji pruszkowskiej PPS Kazimierz Domosławski i powiadomił mnie że kpt. „Zarzycki" poprzedniej nocy zwrócił się do niego z żądaniem zapewnienia udziału robotników z warsztatów kolejowych w Pruszkowie w zniszczeniu węzła kolejowego. Odpowiedziałem mu, że Piłsudski rozpoczął swoją akcję bez porozumienia z PPS, a także i teraz, już w toku akcji, nie utrzymuje z PPS żadnego kontaktu, a oświadczenia, które dotąd złożył, są umyślnie mętne i do niczego go nie zobowiązują. Wobec tego nie godzę się na jakikolwiek udział robotników w Pruszkowie w przedsięwzięciu, które chce przeprowadzić kpt. „Zarzycki". Robotnicy niech pozostaną w warsztatach, a jeżeli będzie strajk, niech siedzą w domu. Jak dalece PPS była zaskoczona przez Piłsudskiego, świadczy choćby to że ogłosiła strajk powszechny dopiero 14 maja, czyli w trzecim dniu wojny domowej, gdy ta była już na ukończeniu.

Ale wróćmy do Narutowicza.
Piszczkowski najpewniej niewiele o nim wie, bo pisze o nim poklepując go po ramieniu, z wyraźnym lekcewa-żeniem. Powiada, że gdyby nie jego tragiczna śmierć, byłby jednym ,z wielu mało znanych ministrów resortowych... o których dzisiaj nikt nie pamięta, że w ogóle istnieli".

Dodaje że "nie ma powodu szczycić się tak bardzo, że w Polsce „królobójstwo zdarzało się bardzo rzadko". Gdyby był wybrany Maurycy Zamoyski, a nie Narutowicz, zabity mógłby być Zamoyski, bo takie było w kraju roznamiętnienie polityczne. Narutowicz był postacią wielkiego formatu. Jego praca rozwijała się w ciągu długich lat w Szwajcarii, gdzie cudzoziemcy niełatwo uzyskują uznanie. Był on profesorem i nie raz dziekanem politechniki w Zurichu, uczelni o światowej sławie, Szwajcaria, kraj górzysty, pozbawiony wszelkich surowców, zdany jest na siłę wodną jako jedyne rodzime źródło energii. Wielką rolę w tej gospodarce mają budowle wynikające z konfiguracji terenu: mosty, wiadukty, tunele, koleje górskie wspinające się po stromych szczytach, wreszcie wszelkie przedsiębiorstwa hydroelektryczne. Te ostatnie były głównym polem pracy Narutowicza. Miał prócz tego prywatne biuro projektów hydroelektrycznych. które sporządzało prace nie tylko dla Szwajcarii, ale i dla wielu innych !krajów na szerokim świecie. Gdy Polska wróciła do niepodległego bytu, Narutowicz porzucił to wszystko i powrócił do Polski - żeby Jej służyć. Był to chyba jedyny wypadek w dziejach politechniki, żeby profesor w pełni powodzenia zrzekł się katedry. A i porzucenie prywatnego biura projektowania, które samo przez się było ogromnym majątkiem, było czymś niepospolitym. Narutowicz, który chciał w Polsce podjąć na wielką skalę odbudowę kraju, został ministrem robót publicznych. W roku 1922 brał udział w pracach konferencji międzynarodowej w Genui z tej racji, że miał najszersze stosunki wśród wybitnych polityków zachodnich i znaczny autorytet osobisty. Po powrocie z tej konferencji został ministrem spraw zagranicznych. Gdyby nie jego wybór na prezydenta i jego tragiczna śmierć, byłby z pewnością po niejakim czasie premierem największego formatu, jakiego by Polska miała. Tylko Władysław Grabski zbliżał się do niego formatem, jednakże nie w polityce, lecz w gospodarce.

Zgłoszenie kandydatury Narutowicza spotkało się z gwałtownymi sprzeciwami Związku Ludowo-Narodowego i pokrewnych ugrupowań. Wyraziło się to w rozruchach ulicznych, które miały terroryzować większość sejmu i niechętnie widzianego kandydata. Piszczkowski podaje przyczynę tej niechęci, tę mianowicie że padła na niego "tylko mniejszość głosów polskich. Urząd swój zawdzięczał on głosom przedstawicieli mniejszości narodowych". Po czym pisze że te mniejszości „niedawno w wyborach do sejmu i senatu utworzyły jednolity blok antypaństwowy, kierowany przez polityków żydowskich i niemieckich". Niepodobna w jednym i krótkim zdaniu pomieścić więcej nieprawd, niż to zrobił Piszczkowski. Nieprawdy mieszczą się nawet w jego przemilczeniach Polska, przynajmniej od czasu gdy Kazimierz Wielki zdobył Grody Czerwieńskie, była zawsze państwem wielonarodowym. Póki świadomość narodowa warstw niższych niewiele ważyła, szlachta polska i magnaci, przeważnie wywodzący się z rodów ruskich, w Rzeczypospolitej rządzili. A raczej rządzili magnaci, a szlachta szła za nimi. W odrodzonej Polsce nie było inaczej, jeżeli idzie o skład ludności. 31 % obywateli polskich stanowiły mniejszości narodowe. Wśród nich największa liczba przypada na Ukraińców (13,9%) i na Żydów
(8,2 %). Białorusini stanowili 5,5%, Niemcy zaś 2,3%. Politycznie największe znaczenie miała sprawa Ukraińców i Białorusinów. Polska miała w tym czasie wyjątkową, jedyną historycznie okazję zjednania sobie narodów ukraińskiego i białoruskiego na wschodnich ziemiach Rzeczypospolitej. Po wschodniej stronie granicy, w Sowietach, te narody żyły w nędzy, pod uciskiem i były przymusowo rusyfikowane. Gdy załamały się plany federacyjne Piłsudskiego, bo Polska nie miała dość siły by je urzeczywistnić, a wpływy Petlury na Ukrainie okazały się nikłe, Polska wciąż miała jeszcze możność zapewnienia Ukraińcom i Białorusinom w Polsce pomyślnych warunków rozwoju narodowego, kulturalnego i gospodarczego. Stworzyłoby to rażący kontrast w stosunku do tego co działo się w Sowietach. Z początku Ukraińcy i Białorusini odnosili się do Polski woale nieźle, a w każdym razie nie byli „antypaństwowi". Ale Polska po trzykroć zaciągnęła wobec nich zobowiązania przyznania im autonomii:
1/ W konstytucji z r. 1921; 2/ w uchwale sejmu na wniosek Związku Ludowo-Narodowego;
3/ w oświadczeniu poprzedzającym uznanie przez Radę Ambasadorów w r. 1923 wschodnie granice Polski.
Tych zobowiązań Polska nie dotrzymała. Z czasem nastąpiły dalsze zaostrzenia na tle odmowy utworzenia uniwersytetu ukraińskiego we Lwowie, czego Ukraińcy słusznie się domagali, niedopuszczania Ukraińców do stanowisk urzędowych, nawet politycznie obojętnych, w końcu brutalna pacyfikacja pod dowództwem gen. Paszkiewicza (który po 1945 r. podjął podobną operację wobec niedobitków Armii Krajowej, tym razem na usługach komunistów). https://pl.wikipedia.org/wiki/Gustaw_Paszkiewicz

Wreszcie nastąpiła haniebna akcja burzenia cerkwi prawosławnych, co nawet w Ukraińcach dla Polski dotąd życzliwych czy neutralnych budziło gorycz i nienawiść. Dopiero od tej pory można mówić o „antypaństwowości Ukraińców i Białorusinów".

Sprawa żydowska była niezmiernie trudna do rozwiązania i dla Polski samej jednej - wręcz niemożliwa. Tylko o części ludności żydowskiej liczącej w okresie międzywojennym powyżej 3 milionów, można było powiedzieć że żyła w Polsce od 600 lat. Znaczna ilość tzw. „Litwiaków" przybyła do Polski, gdy po ustanowieniu w carskiej Rosji "strefy osiedlenia", wygnano Żydów z Rosji na Ukrainę i do Królestwa Polskiego. Wreszcie po rewolucji bolszewickiej uszło z Rosji do Polski około 600.000 Żydów bez dokumentów osobistych i dowodów obywatelstwa. Piłsudski nakazał Sławojowi-Składkowskiemu przyznać im obywatelstwo polskie.

Żydzi w Polsce składali się zasadniczo z dwóch elementów. Ogromna większość to była małomiasteczkowa biedota, która ,przy kapitale wynoszącym kilkadziesiąt złotych próbowała jakoś utrzymywać się z drobnego handlu, rzemiosła czy chałupnictwa. A nieliczna mniejszość to byli bogacze, którzy opanowali niemal cały handel hurtowy, wiele działów handlu zagranicznego i niek1óre działy przemysłu. Cała ta masa żyła własnym życiem. Nie było żadnej osmozy między nią a otoczeniem polskim. Żydzi byli niby krople oliwy rozlane na powierzchni wody. Wśród samych Żydów, zwłaszcza w 'kolach socjalistycznego "Bundu" mówiło się o „uprodukcyjnieniu" biedoty żydowskiej, skazanej na wegetację drobnego handlu. Trzeba do tej sprawy było podchodzić z wielką ostrożnością i próbować traktować ją w skali międzynarodowej. Ale ponieważ istniejący stan rzeczy stwarzał niejako „obiektywną podstawę" dla antysemityzmu, przeto podjęto gierki dla wykorzystywania tych nastrojów w walkach międzypartyjnych. Tutaj właśnie czołowe miejsce zajmował Związek Ludowo-Narodowy. Była jedna niepoważna próba podjęta przez rząd: przeniesienia Żydów na Madagaskar. Wysłano podówczas naczelnika wydziału emigracji żydowskiej w Ministerstwie Pracy, Leona Altera w towarzystwie jakiegoś oficera, żeby ten Madagaskar zbadali. Zjeździli wyspę wszerz i wzdłuż i w ciągu kilku miesięcy doszli do przekonania że nie nadaje się ona na miejsce osiedlenia dla białych ludzi (a Żydzi mieli tylko owłosienie i chałaty czarne, ale skórę białą). Taki też raport złożyli. Napisałem wówczas w warszawskim „Robotniku" że rząd' kosztem stu tysięcy złotych wysiał na Madagaskar jednego Żyda - i ten jeden Żyd powrócił.
(porównaj: : http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/zydzi-na-madagaskar )

Za "antypaństwową" można było uważać tylko część Niemców, zwłaszcza w Wielkopolsce i na Górnym Śląsku. Ale liczba wszystkich Niemców w Polsce była tak nikła, że sami przez się nie byli żadnym dla państwa niebezpieczeństwem. A Piszczkowski pisze przecie o całym bloku wyborczym mniejszości narodowych jako o „organizacji .antypaństwowej" i przemilcza przy tym, iż większość w tym bloku stanowili Ukraińcy i Białorusini, osiedli od wieków na własnej ziemi, na wschodzie Rzeczypospolitej. Z jego wywodów wynika, że posłowie nie-Polacy nie powinni byli mieć w sejmie prawa stanowienia o wszystkich sprawach publicznych na równi z innymi posłami. Idzie dalej jeszcze. Żali się, że lewica nie chciała zgodzić się na "tworzenie na kresach wspólnych list polskich", co by mogło skutecznie zagrodzić drogę przedstawicielom ludności ukraińskiej i białoruskiej do sejmu.
W taki sposób wyraża się jego doktryna „państwa narodowego", 'którą i dziś jeszcze wyznaje, a którą chciałby był widzieć w Polsce niepodległej mającej powyżej 30% ludności nie polskiej.

Wobec prezydenta Narutowicza ma inne jeszcze zastrzeżenia. Przypisuje mu udział w wolnomularstwie. Nie wiem, czy to prawda. Jakkolwiek jedna z lóż odrodzonego wolnomularstwa polskiego nosiła miano „Gabriel Narutowicz", ale to niczego nie dowodzi. Bo po odtworzeniu Wielkiej Loży Narodowej Polskiej w r. 1920 loża stołeczna zwała się „Sprawiedliwa i Doskonała Loża – Kopernik”. A Kopernik żadną miarą nie mógł być wolnomularzem, bo za jego życia wolnomularstwo nie istniało. Loża „Kopernik" w r. 1939 przeniosła się do Paryża i odtąd w ramach Grande Loge de France nazywa się „Copernic-Loge-Mère de Pologne” (Kopernik - Loża Macierzysta Polski).
(…).
Wielu było wolnomularzy, którzy w dziejach Polski zajmują poczesne miejsca. Konstytucja 3 Maja nie przeszła w Sejmie Czteroletnim gładko. Wielu posłów po prostu nie rozumiało znaczenia reform. Inni znowu rozumieli znaczenie tych reform, ale ich nie chcieli. Trzeba było od sejmu jakoś wydobyć czy wyłudzić zgodę na konstytucję przy użyciu różnorakich zabiegów i forteli. Dokonał tego spisek, na którego czele stali czterej wolnomularze: król Stanisław August, marszałek Stanisław Małachowski; X. Hugo Kołłątaj i Ignacy Potocki
(Roman Ignacy Franciszek hrabia Potocki, herbu Pilawa (Srebrna) z Podhajec ; przypis mój).
Zbierali się oni nocami nie w gabinecie króla, lecz w jednym z małych pokoików służbowych; tekst konstytucji spisał po francusku sekretarz królewski X. Scipio Piattoli.
(Scipione Piattoli - włoski ksiądz prywatny sekretarz króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, współtwórca Konstytucji 3 maja; wolnomularz ; przypis mój).

Udało się wreszcie sejm zaskoczyć i uchwałę uzyskać. Potem dopiero ludzie krzyczeli: „Wiwat Sejm, wiwat Naród, wiwat wszystkie stany". Wolnomularzem był książę Józef Poniatowski, wolnomularzem był Walery Łukasiński i wielu, wielu innych.

Po odrodzeniu Wielkiej Loży Narodowej Polski w r. 1920 na jej czele stał Andrzej Strug, autor „Ludzi podziemnych" i „Dziejów jednego pocisku". Nie jest przypadkiem że najobfitsze archiwum wolnomularstwa polskiego znajduje się w pałacu Potockich w Krzeszowicach Bo dwóch Potockich było wielkimi mistrzami Wielkiej Loży Narodowej Polski (czyli w języku codziennym prezesami całej organizacji). Z tego archiwum czerpał wolnomularz prof. Emil Kipa, który napisał dwutomową historię wolnomularstwa polskiego. (Rękopis zaginął w czasie wojny) . Z niego czerpał także X. prof. Fijałek z Uniwersytetu Jagiellońskiego, który jednak większej pracy nie ogłosił.

Interesujący jest stosunek Piłsudskiego do wolnomularstwa. Sam do niego nie należał, ale ponieważ wiedział że loże różnych krajów komunikują się ze sobą, pomieścił tam wielką liczbę swoich zaufanych Ludzi. Zaczęło się od tego że w Wilnie, „Czcigodny" (przewodniczący) tamecznej loży – „Tomasz Zan" - Abramowski, zaprosił Marszałka na posiedzenie loży. (Edward Abramowski – 1868-1918; przypis mój). Piłsudski zaproszenie przyjął, lecz zastrzegł sobie że przyjdzie nie sam, lecz z drugim gościem. I przyszedł - z X. biskupem Bandurskim.
(Władysław Bandurski -biskup wileński od 1906 r.; przypis mój).
Wolnomularzami byli, pod patronatem Piłsudskiego, gen. Sławoj-Składkowski, płk Schaetzel, płk Bogusław Miedziński i wielu innych.

Piszczkowski wskazuje, że wolnomularstwo było w Polsce źle widziane, gdyż było potępione przez Kościół i miało powiązania międzynarodowe. Istotnie, Stolica Apostolska aż dwukrotnie potępiła wolnomularstwo. Ale z czasem to się zmieniło. Kościół wyjątkowo tylko odwołuje jakieś swoje potępienia, za to nieraz dopuszcza, żeby „zwiędły" i uległy zapomnieniu. Mniej więcej przed dwoma laty pewien jezuita, mądry i znający dobrze przedmiot (innych nie ma) miał odczyt w siedzibie Grand Orient de France przed audytorium 1200 wolnomularzy. Na jego cześć przybrali oni swoje błękitne wstęgi, lecz nie mieli obrzędowych fartuszków, bo reguła ich nie pozwalała na to. Rzecz osobliwa, że ten jezuita nie miał odczytu w Grande Loge de France, lecz właśnie w Grand Orient. Grande Loge de France jest „deistyczna". Uznaje „Wielkiego Budowniczego Wszechświata", a swoim przed ,,Czcigodnym w czasie "pracy' loży (posiedzenia) leży otwarte Pismo święte. Grand Orient nie przeszkadza swoim członkom w wyznawaniu jakiejkolwiek religii (czy też żadnej), lecz jako instytucja jest agnostyczna. Właśnie z nią chciał ten jezuita wszcząć dialog w następstwie II Soboru Watykańskiego.
(Autor pomylił dwa zdarzenia, a mianowicie: ks. Michel Riquet, jezuita, były kaznodzieja Notre-Dame, gościł w 1961 r. w jednej z lóż Wielkiego Wschodu Francji, wygłaszając odczyt wobec 500-osobowego audytorium, natomiast 22 czerwca 1971 r. podczas regularnego zebrania w siedzibie Wielkiej Loży Francji,biskup pomocniczy Paryża Daniel Pézéril wygłosił odczyt dla 1000 słuchaczy. Biskup skorzystał z zaproszenia Pierre’a Simona, wielkiego mistrza tej loży). Przypis mój za:
http://otworzksiazke.pl/images/ksiazki/poszukiwacze_prawdy/poszukiwacze_prawdy.pdf
(str. 147-148) oraz za:
https://www.independent.co.uk/news/obituaries/obituary-bishop-daniel-pezeril-1161211.html

A teraz co do powiązań międzynarodowych wolnomularstwa. Nie istnieje tam żadna subordynacja, lecz koordynacja czyli współpraca w zakresie, przez dwie lub więcej lóż uznanym w danym czasie za pożyteczne.
Piszczkowski wspomina że w Polsce istniało kilka tajnych organizacji: „Liga Narodowa" rządząca Narodową Demokracją. „Zet", podobna tajna organizacja skupiająca dysydentów „ruchu narodowego", „Konwent." - tajna organizacja piłsudczyków. Pisze, że te organizacje mogły wydawać swoim członkom „wiążące polecenia". Podkreśla jednak że były to organizacje „czysto polskie", gdy wolnomularstwo było „międzynarodowe". Wspomniałem już że w wolnomularstwie nigdy nie były praktykowane „wiążące polecenia", czy to w obrębie jednego kraju, czy też w skali międzynarodowej. Ale były przecie w Polsce organizacje międzynarodowe różnego 1ypu. Tu wymienić trzeba suwerenny Zakon Maltański.

Było dość wielu w Polsce kawalerów maltańskich i jest ich także trochę na emigracji. W kwaterze głównej Zakonu Maltańskiego w Rzymie sekretarzem generalnym był niedawno, a może i jest jeszcze Emeryk Hutten-Czapski. (Emeryk August Wojciech hrabia Hutten-Czapski, herbu Leliwa; kanclerz światowej organizacji Zakonu Maltańskiego do 1975 r. – przypis mój).

Organizacją międzynarodową jest Czerwony Krzyż, którego częścią składową był Polski Czerwony Krzyż, działający aż do końca drugiej wojny światowej. Była i jest YMCA, instytucja międzynarodowa (nie praktykująca „wiążących poleceń "). Przez jakiś czas zwalczana przez hierarchię kościelną z tej racji że nazywała się „chrześci-jańską" a nie „katolicką". Ale była i jest organizacja międzynarodowa obejmująca cały świat i niewątpliwie wydająca swoim członkom „wiążące polecenia najsurowsze jakie istnieją”(eritis sicut cadaver); płyną one nie z Warszawy, lecz z Rzymu - Zakon Jezuitów. Można sięgać do dalszych przykładów.

Piszczkowski pisze dalej, że prezydent Narutowicz „oficjalnie deklarował się jako bezwyznaniowy", a jednak złożył po wyborze przysięgę wedle formuły chrześcijańskiej, przewidzianej przez konstytucję. Powołuje sie przy tym na wspomnienia Wincentego Witosa, który miał słyszeć, jakoby prezydent „złożył przepisaną przysięgę głosem dosyć donośnym, choć jak mu się zdawało - niepewnym i złamanym". Byłem obecny przy tej przysiędze w takiej samej odległości od Prezydenta, jak Witos. Prezydent przybył do sejmu, przed chwilą obrzucany grudami śniegu i błota, w przekrzywionym od uderzenia cylindrze. Nic dziwnego że był głęboko przejęty tym, co go spotkało, ale był opanowany, mówił głosem równym, wyraźnie i spokojnie. Piszczkowski powiada że jego przysięga była „w oczach wierzących katolików świętokradztwem". Myli się. „Sacrilegium" jest pojęciem nieco szerszym niż "świętokradztwo". A świętokradztwo jest przestępstwem dokładnie określonym w naszym kodeksie karnym. Jest to kradzież przedmiotu ruchomego służącego kultowi religijnemu, więc np. kradzież naczynia kościelnego czy szaty liturgicznej. To, co Piszczkowski ma na myśli" mogłoby być „bluźnierstwem" (które także jest czynem karalnym), ale bluźnierstwo musi być jawne. Jeżeli człowiek niewierzący składa przysięgę religijną, to może być poczytane za obłudę czy hipokryzję, więc przywarę moralną, ale nie jest przestępstwem .

Tutaj godzi się przypomnieć przykład sprzed kilkudziesięciu lat dotyczący Francji. W roku 1905 rząd Combesa przeprowadził ustawę o rozdziale Kościoła od Państwa.
(Justin Louis Émile Combes- polityk francuski, wojujący antyklerykał; w latach 1902-1905 był odpowiednio: premierem, ministrem spraw wewnętrznych , ministrem ds. wyznań; wolnomularz –przypis za WiKi.

Budynki kościelne i Ich zawartość (którą zinwentaryzowano) uznano za własność państwa. Przestano nauczać religii w szkołach. Wywołało to niemal rewolucję, gdyż wyobrażano sobie że ma to być walka państwa z wiarą. A potem bardzo prędko .okazało się że w praktyce nic Kościołowi i wierze me grozi. Wszystkie kościoły wraz z całą zawartością zostały wydzierżawione parafiom za franka rocznie. Religii nauczano nie w szkołach („laickich"), ale w zakrystiach. Prócz tego można było tworzyć szkoły katolickie (prywatne), które niemal w całości utrzymywały się z subwencji państwowych. Po niejakim czasie okazało się że powaga Kościoła nie załamała się, ale wzrosła, a i wiara w niczym nie ucierpiała. Wreszcie gdy opadły fale namiętności z obu stron, po paru latach rząd francuski doszedł do przekonania że przyszła pora na nawiązanie jakichś prób modus vivendi ze Stolicą Apostolską. W tym celu wysłano do Rzymu senatora Jusseranda dla wszczęcia pierwszych rozmów.
(Jean Adrien Antoine Jules Jusserand; 1855-1932; dyplomata francuski ; - mój przypis za WiKi).
I oto jakiś gorliwy katolik pośpieszył do Sekretariatu Stanu żeby przestrzec przed zapowiedzianą wizytą Jusseranda. Monsignorowi, który go przyjął, powiedział że ów Jusserand jest wolnomularzem i że zamiary jego muszą być zdrożne. A na to Monsignore odpowiedział: „Jeżeli jest on wolnomularzem to to jest grzech i to dotyczy jego spowiednika". A na to ów gorliwy katolik mówi: „Ale on przecie, jako agnostyk, nie ma spowiednika". Wtedy Monsignore zauważa: „No tak, jeżeli on nie ma spowiednika, to to nikogo nie dotyczy".

W Sekretariacie Stanu kierują się wiekową mądrością renesansowej dyplomacji włoskiej, na pożytek Kościoła. Trudno oczekiwać od Piszczkowskiego, żeby to rozumiał.

Piszczkowski nie cytuje ze wspomnień Witosa zdań: „Prasa obozu prawicowego wyraźnie podburzała, przedstawiając wybór Narutowicza jako tryumf żydostwa i nieszczęście dla Polski. Tłumy zaczęły szaleć, wygrażając każdemu, kto głosował za Narutowiczem". I dalej:
„Niesłychanych wybryków wobec pierwszego Prezydenta odrodzonego państwa ani prasa, ani organizacje prawicowe należycie nie skarciły. Stało Ssę to niemal zachętą do dalszych ekscesów…" . I jest jeszcze jedno zdanie, także nie cytowane przez Piszczkowskiego, które brzmi zagadkowo. Witos pisze: „Przeciw mnie prowadzono specjalną nagonkę, uważając mnie za głównego winowajcę upadku kandydatury Zamoyskiego". Skąd się wzięła ta „specjalna nagonka"? Oto wyszło na jaw, chyba dopiero po śmierci Witosa, iż był on członkiem tajnej „Ligi Narodowej". Nie wiem, czy można było być członkiem "Ligi", nie będąc członkiem Związku Ludowo-Narodowego. Więc może Witos, prezes PSL Piasta, był jednocześnie potajemnym członkiem Związku Ludowo-Narodowego? Jeżeli istotnie tak było, władze „Ligi Narodowej" miały wszelką podstawę żeby Witosa uważać za odstępcę, który nie posłuchał ,,wiążącego polecenia". Więc z tej racji „specjalna nagonka" znalazłaby uzasadnienie . Maurycy Zamoyski zachował się jak człowiek cywilizowany. Skierował do prezydenta Narutowicza depeszę zaczynającą się od zdań: „Mogę się tylko cieszyć, że przegrałem w Zgromadzeniu i że jego wybór padł na Szanownego Pana. Na stanowisku prezydenta uczynić może Pan Profesor bardzo wiele dla Polski …” .
Piszczkowski wspomina że Gabriel Narutowicz bardzo niechętnie zgodził się na postawienie jego kandydatury na prezydenta. Wnosi stąd że gdyby nie padł z ręki mordercy, nacisk ulicy byłby go zmusił do „dobrowolnego" zrzeczenia się urzędu. Podaje, że Witos z kilkoma innymi posłami był u prezydenta Narutowicza i nakłaniali go do złożenia urzędu, czego jednak odmówił bardzo kategorycznie. Witos dodaje: "Widziałem że działały inne moce, które mu nie pozwoliły dotrzymać słowa".

Jest w tym jakieś nieporozumienie. Bo Narutowicz nikomu nie dawał słowa na nic; objawiał tylko niechęć do kandydowania. Ale skoro już kandydaturę przyjął, to zgodnie ze swoim charakterem nie mógł porzucić urzędu pod naciskiem ulicznej anarchii podjudzanej przez Związek Ludowo-Narodowy.

Wnet po śmierci prezydenta Narutowicza do Rajmunda Jaworowskiego, przewodniczącego warszawskiej organizacji PPS, przyszło trzech oficerów należących do spisku piłsudczyków (zapamiętałem tylko jedno nazwisko płk Mariana Zyndram-Kościałkowskiego) z inicjatywą pomszczenia tej zbrodni przez wymordowanie głównych przywódców prawicy. Jaworowski, bez porozumienia z Centralnym Komitetem PPS, zgodził się na tę propozycję. Oficerowie musieli mu doręczyć listę proskrypcyjną, gdyż jeszcze do wieczora Jaworowski rozesłał "trójki" milicji porządkowej PPS, które miały znaczyć farbą bramy domów, gdzie w nocy miano dokonać morderstw. Milicja porządkowa rozporządzała niewielką ilością krótkiej broni i miała tęgie kije. Jej głównym zadaniem było strzeżenie pochodów i demonstracji masowych urządzanych przez PPS przed wdzieraniem się komunistów, co nieraz się zdarzało. Takich operacji, jak miano podjąć teraz, milicja porządkowa nigdy nie robiła. W ostatniej chwili wszakże Jaworowski się zawahał. Chciał mleć przynajmniej jakieś zaplecze moralne dla swojej decyzji i zawiadomił o wszystkim Daszyńskiego. Spotkało się to z jego zdecydowanym oporem. Daszyński miał wciąż wielki autorytet osobisty w partii i w kraju, z czym Jaworowski musiał się liczyć. Po burzliwej rozmowie Daszyński wymusił na Jaworowskim odwołanie zamierzonej operacji. Uważam to za największą chyba zasługę w jego życiu. Po wymordowaniu przywódców prawicy przez PPS nie mogłoby być przecie mowy o dalszym działaniu sejmu. Nawet nowe wybory nie przyniosłyby uspokojenia. Kraj popadłby w chaos. I wtedy właśnie, gdy kraj byłby w pełnym chaosie, pojawiłby się Piłsudski jako rzecznik uspokojenia - z pełnią władzy. Było to jeszcze przed krwawymi starciami w Krakowie w listopadzie 1923.Jak widać, spisek piłsudczyków rezerwował dla PPS „mokrą robotę" jako wstęp do dyktatury.

Następne Zgromadzenie Narodowe wybrało na prezydenta Stanisława Wojciechowskiego. Byłem tej kandyda-turze przeciwny, a to z tej przyczyny iż uważałem go za narzędzie Piłsudskiego. Piłsudski dlatego właśnie przeszkadzał wyborowi Narutowicza, bo wiedział że Narutowicz niczyim narzędziem nie będzie. I przekonałem się w trzy lata później że miałem rację. Bo oto po ustąpieniu rządu Władysława Grabskiego w 1925 r. Piłsudski przybył do Belwederu i zażądał od prezydenta Wojciechowskiego zobowiązania na piśmie że do żadnego przyszłego rządu nie dopuści gen. Władysława Sikorskiego. Nie byłem entuzjastą gen. Sikorskiego już w Polsce, a w Londynie ostatecznie z nim się rozszedłem, ale sam fakt narzucania prezydentowi przez Piłsudskiego takiego zobowiązania uważałem za gorszący. Prezydent Wojciechowski widocznie tak nie uważał, bo cyrograf podyktowany przez Piłsudskiego podpisał i doręczył mu. Pewien jestem że Piłsudski nie zdecydowałby się na podobne wystąpienie wobec prezydenta Narutowicza. A nie wątpię że gdyby to zrobił, Narutowicz skierowałby rozmowę na hodowlę pszczół na Żmudzi czy na polowania w Białowieży.

Wybór Wojciechowskiego był dla Związku Ludowo-Narodowego moralną przegraną, bo Wojciechowski był wybrany dokładnie taką samą większością głosów, jak Narutowicz, czyli z udziałem posłów reprezentujących mniejszości narodowe przeciwko kandydatowi Związku Ludowo-Narodowego, prof. Morawskiemu.
(Kazimierz Morawski herbu Nałęcz (1852-1925; prof. filologii klasycznej , rektor UJ, członek wielu prestiżowych organizacji naukowych)
https://www.biogramy.pl/a/biografia/kazimierz-morawski-1852-1925-filolog-historyk-rektor-uj-prezes-pau-wiesz

W przeddzień morderstwa popełnionego na prezydencie Narutowiczu pisma prawicy ogłosiły podburzające przeciwko niemu artykuły z tytułami ,,Zapora" i „Zawada". Eligiusz Niewiadomski umyślił sobie że jemu właśnie przypadła misja usunięcia owej zapory i zawady. A gdy nieszczęście już się stało i kraj przeżywał je do głębi wstrząśnięty, w "Rzeczypospolitej" pojawił się artykuł prof. Stanisława Strońskiego pod nagłówkiem „Ciszej nad tą trumną!”. (Z uwagi na pamięć prof. Stanisława Strońskiego chcę wspomnieć, że gdy w ostatnich dniach września 1939 działaliśmy w Paryżu wspólnie dla odtworzenia rządu polskiego na obczyźnie i zachowania ciągłości prawnej państwa polskiego, gdy na tym tle nastąpiło między nami znaczne zbliżenie, Stroński sam rozpoczął ze mną rozmowę o tragicznych dniach grudniowych 1922 r. Powiedział że to, co wówczas zrobił w dobrej wierze, uważa teraz za najcięższy błąd swojego życia).

Teraz, po upływie lat pięćdziesięciu, Piszczkowski powtarza to samo wezwanie: „Ciszej nad tą trumną”.

(…)

******

Wykaz wszystkich moich notek na portalu "Szkoła Nawigatorów" pod linkiem:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/troche-prywaty



tagi: ii rp  narytowicz gabriel 

stanislaw-orda
31 sierpnia 2020 11:56
2     1195    5 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

stanislaw-orda @stanislaw-orda
31 sierpnia 2020 12:48

Mnie najbardziej "uderzyło" podobieństwo taktyki rozgrywania spraw wewnetrznych przy pomocy antagonizowania rozmaitych "mniejszości" .

W II RP byly to mniejszości "etniczne", w III RP kreuje się takie mniejszości na innej bazie ideolo (tęczowe LGBT, etc.).

Ale mechanizm stymulowania konfliktów wewnętrznych jest taki sam.

zaloguj się by móc komentować

gabriel-maciejewski @stanislaw-orda 31 sierpnia 2020 12:48
31 sierpnia 2020 12:53

Mechanizm musi być taki sam, bo środowiska, które go kreują są mało twórcze, choć roszczą różne pretensje

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować