-

stanislaw-orda : [email protected].

Słoń, szach perski i astronom

Ciężkie i ponure tematy ostatnio na "SN".

To może coś z innej beczki, lekkiego i pogodnego, czyli tekst sprzed półwiecza autorstwa polskiej emigrantki w Stanach Zjednoczonych*.

____________________________________________________-

"Masz ci los. Wylądowałam w domu wariatów. A wszystko przez tego słonia (śmieszny taki, grubas, z wielką trąbą). Im więcej tłumaczyłam policjantowi, tym bardziej zdecydowanie wpychał mnie do ambulansu.

Ja wcale nie narzekam, tylko...

dlaczego inni nie mają takiego pecha? Ludziska żyją sobie spokojnie, a u mnie wciąż jakieś extra historie, nieprawdopodobne przypadki. A wszystko przez ten mój sposób wysławiania się. Jeszcze gdy byłam dzieckiem ojciec mi tłumaczył: "Pomyśl zanim powiesz". I uczył, że słowo powinno zawsze trafiać w sedno rzeczy, uczucia czy opowiadanej historii. Ale jak to sedno pogodzić z moim pechem- pośpiechem ? Ja się właściwie nigdzie szczególnie nie śpieszę, tylko mi szkoda życia na niepotrzebne drobiazgi: na godzinne posiadówki z sąsiadką przy kawie; na minutę zmarnowaną, kiedy słucham jak ktoś opowiada jakiś dowcip i ozdabia, rozwleka, nudzi z ostatnim, najciekawszym zdaniem. Nie lubię kwiatków na kapeluszach, nie lubię kwiatków w mowie. We wszystkim od razu do sedna sprawy. I właśnie przez to sedno wylądowałam w pokoju bez klamki.

Zaczęło się wszystko od słonia. To znaczy nie od słonia ale od pikniku z Marzeną. (Marzena - moja córka. Ma osiem lat, piegi na zadartym nosie i jest przemiłym kompanem do śmiechu i rzeczy poważnych. Posłuszna, ale nie jest cielakiem. Gdy się jej raz coś wytłumaczy i otrzyma od niej przyrzeczenie na zgodę, to już nie ma kłopotu. Nie chcę jej rozpuszczać (jedynaczka), stąd ta historia z szachem perskim. Ale wracajmy do sedna).

Była słoneczna sobota. Mąż siedział na wieży (mąż jest astronomem). Zabrałam Marzenkę i zawiozłam do wesołego miasteczka, na piknik. Dałam jej dolara i mówię:

- Cały świat jest twój. Wybieraj - tunel strachu, słodka wata nadmuchana wokół długiego patyka, kolejka, karuzela. Musiałam przez całe popołudnie słuchać pytań, co lepsze, co słodsze, co dłużej potrząsa, kręci, czy podrzuca.

Wybrała jazdę kolejką wokół parku (25 centów), słodką watę (25 centów) i cyrk za resztę z dolara.

- Mama, człowiek jest niepełnoletni to go trzeba karmić. Kupisz coca-colę extra, z twojego dolara?

Namyślałam się chwilę, ale dzieciakowi popuścić nie wolno.

- Napijemy się wody z fontanny.

Spojrzała na mnie niebieskim okiem, mrugnęła:

- Gdybym cię, mama, nie znała, to bym powiedziała że jesteś skąpa.

Zaparkowałam samochód z boku, między cyrkowym namiotem a ścieżką, która prowadzi w światek wędrowny, między klatki ze zwierzętami i mieszkalne wozy (Wciąż im jeszcze tego cygańskiego żywota zazdroszczę).

Marzena ze słodką watą wsiadła ze mną w kolejkę. Jedziemy. Piszczy lokomotywa i piszczą rozentuzjazmowane dzieciaki. Ja udaję że mnie ta dziecinna podróż w kółko najzupełniej nie rusza. Dzwonią że cyrk się zaraz zacznie. Czekamy w kolejce po bilety, wchodzimy pod namiot. Clown puszcza fontannę z kapelusza, niedźwiedź jeździ na kółkach, małpki skaczą na kucach. Jest lew i tygrysica bezzębna. Słoń kładzie nogę na głowie leżącej przed nim dziewczynki cyrkowej, siada na czerwonym bębnie i kłania się trąbą.

Bardzo miły zwierzak.

- Już koniec? - zapytała Marzenka.

- A coś ty chciała? Wszystko na świecie się kończy - mówię, ale sama nie mam ochoty wychodzić z cyrku.

Kiedy potargany chłopak prowadził znudzonego słonia w stronę ogromnego wozu, wtedy to się stało. Słoń ujrzał na mój czerwony samochód (Volkswagen) i z ciężkim westchnieniem usiadł, a raczej oparł się zadem o drzwi i dach malutkiego wozu. Ludzie zaczęli wołać, chłopak szarpał łańcuchem, a słonisko coraz wygodniej rozsiada się na moim samochodzie.

Wymiana adresów, rejestracji (nie ze słoniem! Z dyrektorem cyrku).

Zapewnił mnie że ich ubezpieczenie pokryje moją stratę. Przeprosił i tłumaczył że Mimi kocha czerwony kolor i nauczona jest siadać na niby-bębnie czerwonym.

- Rozumiem, rozumiem - mówiłam - i wcale nie gniewam się ani na słonia ani na pana.

Dyrektor spojrzał na mnie niewierzącym okiem.

W garażu wystawili mi rachunek że naprawa powinna kosztować około trzystu dolarów. Dyrektor cyrku, a raczej jego firma ubezpieczeniowa natychmiast przysłała czek. Mogłam od razu oddać samochód do naprawy, ale ostatecznie że drzwi wgniecione, to nie takie znów ważne. A dach? Siedzącym w samochodzie to nie przeszkadza. Trzysta dolarów bardzo się przydało, bo trzeba było Marzenkę wyprawić do szkoły (zaczęła trzeci oddział). Nowe buty, mundurek i książki. I mąż nagłe zachorował, trzeba było zapłacić sto dolarów za usunięcie migdałów (ubezpieczenie szpitalne odda nam to, ale dopiero za dwa trzy tygodnie).

No, więc jeździłam tym wgniecionym samochodem i wszystko byłoby dobrze gdyby nie ten ambulans. Marzenka akurat dzisiaj skończyła pierwszy tydzień w szkole. Od dwóch lat stoi między nami umowa, i nie ma codziennego żebrania: "Proszę na cukierki i lody. Ja chcę do kina. Ja bardzo kocham tę lalkę z wystawy i ona mnie kocha i ona jest samotna".

Jeśli Marzenka przyniesie, co dzień gwiazdkę od nauczycielki (granatowa pieczątka na rączce) - nagrodę za dobre sprawowanie, to w piątek po południu, natychmiast po szkole, idziemy "na ląfry" - na lody, ciepłą czekoladę, albo oglądamy w sklepach setki samotnych lalek. W takie piątkowe popołudnia Marzena jest szachem perskim. Co w tym dziwnego? Raz jej, ot tak, powiedziałam:

„Zasłużyłaś na nagrodę, idziemy się bawić. Jesteś dziś ważna jak szach perski". I już tak zostało.

Dziś, w czasie przerwy obiadowej zadzwoniła do mnie.

- Dostałam piątą gwiazdkę. Jestem szach perski i koniec.

Zadzwoniła za darmo, bo ma u nauczycielki fory. (Ja tak ciągle wspominam o pieniądzach, bo mój mąż astronom, to trudno związać koniec z końcem. Ale nam to nie szkodzi. Bardzo się we trójkę kochamy).

On do mnie też zadzwonił. Raz na kilka miesięcy on "rodzi". Oblicza na papierku i w głowie, znajduje jakąś gwiazdę a potem czeka na nią nocami i albo znajdzie albo i nie znajdzie. Takie czekanie na niespodziankę męczy. Więc on najpierw "rodzi" a potem się męczy nocami, a gdy znajdzie, idziemy do kina i on mi funduje lody. Czekoladowe.

Czy to tak trudno zrozumieć że my mamy swój język - tylko między nami - ja i on i Marzenka, we troje? Widocznie trudno, bo nie dogadałam się z tymi policjantami i siedzę teraz w pokoju bez klamki.

Ale wracajmy do początku. Najpierw ta historia ze słoniem, potem telefon od szacha-Marzenki, i drugi że mąż "rodzi". Jadę o drugiej zabrać Marzenkę na lody. Nagle huk, jakieś szyby od samochodu się posypały. Ludzie coś wołają. Mój samochód był drugi. Ten przede mną stuknął kogoś kto chciał przeskoczyć na czerwonych światłach. Nikomu nic się nie stało. Dwa samochody sprzęgnięte w literę T. Mój trochę do nich bokiem (tym wgniecionym). Od razu syrena i czerwone światło ambulansu. Policja. Tłok dookoła i gapie. Policjant stanął przy mnie.

- Uszkodzona?

- Kto? - patrzę w małe oczka pod granatową czapką.

- Jak to kto? Pani.

- Nie. Skądże? - uśmiecham się.

- Ja czuję się wspaniale. I bardzo się śpieszę.

- Samochód wgnieciony.

- Ach to... słoń mi usiadł na dachu.

Policjant szybko dał znak ręką..

Już dwóch nade mną stoi. Ten pierwszy, z małymi oczkami, mówi do kolegi znacząco

- Tej pani... SŁOŃ usiadł na dachu.

- Proszę z nami - policjant próbuje otworzyć drzwi mojego Volkswagena.

- Te się nie otwierają - mówię i roześmiałam się mimo woli, bo jednak wspaniała jest ta historia ze słoniem.

Policjant szybko okrążył samochód i otwiera drzwi.

- Proszę z nami.

- Po co? Ja przecież jestem zdrowa. I ja nie mam czasu! Jadę po córkę do szkoły, bo ona jest dziś szachem.

- Pani córka...

- Tak, perskim szachem. To znaczy... - machnęłam ręką. - Za dużo gadania, nie wiem jak wytłumaczyć i ja naprawdę nie mam czasu.

- Nie szkodzi. Ja to rozumiem. Pani była w wypadku.

- W jakim?

Policjanci spojrzeli po sobie.

- W jakim wypadku? Ja nie trąciłam nikogo i nikt mnie nie trącił.

_ Tylko... słoń pani usiadł na dachu.

- No, właśnie - odetchnęłam.

- Dam panom prawo jazdy, pokażę rejestrację... - zaczęłam grzebać w torebce - ale muszę się śpieszyć, bo córka czeka w szkole.

- A córeczka jest szachem. Perskim szachem.

- Właśnie - chciałam wymienić z nimi uśmiech, ale granatowy był piekielnie poważny.

Nie sprawdził moich dowodów.

- Potem, potem. Najpierw pojedzie pani z nami - ciągnie mnie za rękaw z samochodu.

- Panie! - wołam. - Panie policjancie! Co pan chce ze mną zrobić?

- Nic, nic, droga pani. Spokojniutko, spokojnie.

I już mnie obaj prowadzą pod pachy, między sobą, mocno. Próbuję im tłumaczyć. Nie odpowiadają.. Już siedzę z jednym z nich w czarnym ambulansie, drugi za kierownicą. Pędzimy pomiędzy samochodami co przycupnęły na boku. Syrena wyje. Jestem zła jak osa. Marzena czeka i na pewno się martwi. Gotowa jeszcze pomyśleć że coś mi się stało. Ten obok mnie zapisuje nazwisko Marzeny i adres szkoły.

- Proszę się o nic nie martwić. My się zajmiemy pani córką.

Jestem już w szpitalu. Dwie pielęgniarki i lekarz. Policjant szepce z lekarzem, one mnie sadzają między sobą na sofie.

- Na litość boską. - próbuję wstać. - Co wy sobie myślicie?

Przecież mnie nic się nie stało?

- Słoń usiadł na dachu - lekarz kiwa głową. - A gdzie jest mąż pani? Chcemy go zawiadomić.

- Nikt mu teraz nie będzie przeszkadzał. Zaalarmujecie go niepotrzebnie i on się zmartwi. Przecież ja jestem w porządku! A poza tym ja nigdy do męża nie dzwonię.

- Nie pani, nie pani. My zadzwonimy do niego.

- Nie pozwolę. Czy pan nie rozumie że mąż teraz rodzi? To znaczy. ..

- ?! ?...

- Rodzi, to znaczy nie rodzi naprawdę. Bo on już właściwie urodził, tylko nie wiadomo co. O mój Boże kochany, nie rozumie pan doktór? Jego to bardzo wyczerpuje.

- Jak każdy poród - lekarz skinął głową.

Nie podałam im ani telefonu ani adresu pracy. Niech sobie myślą co chcą, ja mu przeszkadzać nie pozwolę. I po co? Żeby się mną niepotrzebnie zmartwił?

W wyniku tego jestem w pokoju bez klamki. Należy teraz myśleć najspokojniej. (Marzenę policjant już zabrał ze szkoły. Biedne dziecko się martwi). Człowiek przetrzymywał nie takie historie, to i wybrnę z tego kłopotu.

Wybrnęłam. Jak? Prosto. Zaczęłam w drzwi walić pięściami. Przyszedł lekarz, inny, stary. Ma mądre błyski w oczach. Z tym mogę rozmawiać.

- Macie mnie za wariatkę - powiedziałam.

- Nie tak ostro, moje dziecko kochane.

- Macie mnie za wariatkę, za "wstrząśniętą" nerwowo, ale ja zaraz wszystko wytłumaczę. Tylko, na litość boską, niech mi ktoś wreszcie zacznie wierzyć.

Wysłuchał. Najbardziej, mu się podobało kiedy poprosiłam o książkę telefoniczną. Powiedział że pomysł całkiem dobry i przyniósł tę książkę.

Znalazłam numer agenta który ubezpiecza nasz samochód. Lekarz zapisał numer i wyszedł z pokoju. Wrócił po chwili zadowolony. Agent potwierdził historię ze słoniem. I "poród" męża stopniowo też się wyjaśnił. (Podałam lekarzowi numer obserwatorium). Potwierdził, z właściwym mężczyznom zażenowaniem, historię o astronomicznym porodzie.

Marzenę policjant przywiózł do szpitala. Spojrzała na mnie z aprobatą.

- Dobrze żeś znów wylazła z tego wypadku, bo kto by dziś poszedł z szachem perskim na lody?

Lekarz odprowadził nas do drzwi.

Patrzył za nami. Z żalem? Z aprobatą ?

Samochód oddaliśmy do naprawy natychmiast."

__________________________________________________

*) Lidia Zakrzewska  „Nikt mi nie wierzy” („Wiadomości” nr 1075 z 1966 r.)
 

******

Wykaz moich notek na portalu "Szkoła Nawigatorów" pod linkiem:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/troche-prywaty



tagi:

stanislaw-orda
26 stycznia 2018 16:06
5     1425    12 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

stanislaw-orda @stanislaw-orda
27 stycznia 2018 10:56

Tekścik ma 400 odsłon, osiem plusów i żadnego komentarza. No to chociaż ten jeden niech będzie.

zaloguj się by móc komentować

elzbieta @stanislaw-orda
27 stycznia 2018 18:36

Swietny material na scenariusz komediowy - ja przeczytalam z przyjemnoscia!

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @elzbieta 27 stycznia 2018 18:36
27 stycznia 2018 20:55

dziękuję, bo jakoś tak trochę łyso było z jednym tylko własnym komentarzem

zaloguj się by móc komentować

Maryla-Sztajer @stanislaw-orda
27 stycznia 2018 21:13

Uwielbiam takie zdarzenia...i ich syntetyczne opowiadanie:))) Niestety życie nauczyło ze to się źle kończy. Choć nigdy w pokoju bez klamek nie wylądowałam;).

.

Dzięki:))

.

 

zaloguj się by móc komentować


zaloguj się by móc komentować