-

stanislaw-orda : [email protected].

Dyplomatołki II RP

Niniejsza notka jest, kolejnym już na tym blogu, wyimkiem z twórczości wybitnego, emigracyjnego publicysty i przedwojennego dyplomaty, Wacława Alfreda Zbyszewskiego (rodzonego brata Karola), którego eseje literackie są mało znane, jak też nie jest przesadnie znana prozatorska twórczość jego brata.

Gawędy W. Zbyszewskiego zostały wydane po wojnie tylko raz w książce zatytułowanej „Gawędy o ludziach i czasach przedwojennych”. (Czytelnik 2000; w wyborze i opracowaniu Andrzeja Garlickiego, który opatrzył je wstępem przybliżającym czytelnikowi postać Autora)

W. Zbyszewski najlepiej znał środowisko dyplomatów, gdyż pracował w ambasadach i poselstwach
w Tokio, Paryżu, Nowym Jorku i Londynie, dlatego najwięcej gawęd dotyczy postaci z tego właśnie środowiska. Przepracował sporo lat w MSZ, gdzie miał okazję poznać wielu ważnych polityków, ludzi nauki i kultury oraz wojskowych, którzy z racji pełnionych funkcji posiadali styczność z dyplomacją. Autor nie ukrywa swoich sympatii i antypatii, etykietując w dosadnych określeniach postaci z establishmentu II RP.

Gawęda prezentwana w  niniejszej notce  dotyczy tzw. desantu pułkowników sanacyjnych na stanowiska kierownicze w przedwojennym MSZ oraz skutków tego najazdu. Czyli traktuje o rewolucji kadrowej w instytucjach państwa, przeprowadzonej po przewrocie majowym 1926 roku (wojskowym zamachu stanu dokonanym przez Józefa Piłsudskiego i jego pretorian – tzw. legunów, w wyniku którego obalony został porządek konstytucyjny i wprowadzone zostały autokratyczne rządy) i konsekwencjach tegoż dla dyplomacji polskiej.

Najpierw przytoczę dwa „smaczki” z innej gawędy, która nosi tytuł „Skamandryci”, a które dotyczą poety i publicysty Antoniego Słonimskiego. Oto w streszczeniu owe wątki.
(Przypisy znajdujące się w nawiasach kwadratowych […] są mojego autorstwa - S.O.)

W. Zbyszewski opowiada o sytuacji, gdy z jakiejś okazji przebywał w kawiarni „Ziemiańskiej” na ulicy Mazowieckiej w Warszawie, gdzie ziemian bywało jak na lekarstwo, zaś w nadmiarze poetów, aktorów i, oczywiście, aktorek. Nawet sam właściciel, Karol Albrecht – mistrz cukierniczy, miał za żonę aktorkę - ślicznotkę z Krakowa [Kazia Skalska]. Jednakże wówczas rej w tej kawiarni wodziła przepiękna Janeczka Kowalska, egeria Skamandrytów, która poza urodą była na dodatek jedyną siostrzenicą i spadkobierczynią potentata tekstylnego z Łodzi – Aleksandra Heiman-Jareckiego, którego majątek szacowano na fantastyczną wysokość 20-30 milionów złotych.
[łodzki potentat po przekonwertowaniu z judaizmu na katolicyzm przyjął polsko brzmiący człon nazwiska, tj. dodał do dotychczasowego składnik "Jarecki"].

No i traf chciał, że wspomniana egeria poprosiła W. Zbyszewskiego, aby towarzyszył jej do Agrykoli,
bo tam była z kolei umówiona z poetą Antonim Słonimskim, który dopiero co powrócił z Londynu. Spotkanie doszło do skutku, a W. Zbyszewski, chcąc pokazać się uprzejmym, komplementował ubranie Słonimskiego mówiąc, iż zapewne zostało zakupione w jednym z ekskluzywnych marketów londyńskich. Na co Słonimski odpowiedział:
„Tak panie, wszystko na mnie jest angielskie – ubranie angielskie, kapelusz angielski, buty angielskie, krawat angielski, tylko morda żydowsko-warszawska”.
Wypada wyjaśnić, iż poeta pochodził z rodziny rabinackiej zamieszkałej w Słonimiu, ale urodził się jako katolik, gdyż jego ojciec przechrzcił się.
 [Słonim - ówcześnie miejscowość w województwie nowogródzkim, dzisiaj miasto na terytorium Białorusi, obwód grodzieński].
W. Zbyszewski przytacza również anegdotę dotyczącą ojca Antoniego Słonimskiego [Stanisław], który był znanym warszawskim lekarzem.

Otóż gdy tenże ojciec siedział w kawiarni Loursa, obok kawiarni na chodniku upadł porażony atakiem serca jakiś wysoki urzędnik rosyjski.
[kawiarnia mieściła się w budynku Hotelu Europejskiego i miała wejście od Pl. Teatralnego]
Wrzawa wokół i ludzie wołają o lekarza na pomoc. Słonimski - ojciec wybiega z kawiarni i przystępuje do masażu serca Rosjaninowi. Ten otwiera oczy i z przerażeniem dostrzega nad sobą fizjonomię starego Żyda z długą czarną brodą. Na co Słonimski - ojciec woła do Rosjanina: „chrieszczonnyj, waszje priewoschoditielstwo!”. Co oznacza: „chrzczony, Ekscelencjo”.
Nie trzeba dodawać, iż w efekcie rosyjski notabl bardzo szybko ożył.
[w Wikipedii jest stosowna fotka Stanisława Słonimskiego, można na jej podstawie wyobrazić sobie reakcję rosyjskiego dygnitarza].

Przedstawiam treść gawędy Wacława A. Zbyszewskiego o tytule „Pułkownicy”, ale  na potrzeby bloga zmieniłem tytuł na bardziej adekwatny. Pominąłem w niej fragment odnoszący się do postaci
płk Ignacego Matuszewskiego, który objętościowo stanowił jedną trzecią tekstu gawędy. A to z tego powodu, iż ten fragment wykorzystałem już półtora roku wcześniej w odrębnej notce na „SN” :
http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/cd-refleksji-przed-i-powrzesniowych-1939-r-czyli-jeszcze-cos-niecos-o-pk-ignacym-matuszewskim
No i dlatego, że płk Ignacy Matuszewski nie podpada pod tytułową sygnaturę.
A znacznie, znacznie wcześniej gawędę w całości zamieściłem na s24 (23.05.2012 r.).

W nawiasach kwadratowych znajdują się przypisy mojego autorstwa, a zainteresowani mogą bez trudu odnaleźć w necie więcej informacji o poszczególnych osobach. Dla ułatwienia rozdzieliłem tekst nazwiskami lub nazwami głównych bohaterów gawędy oraz dla większej przejrzystości wprowadziłem akapity.

******

Walery Sławek
Przed wyborami do Sejmu w 1935 roku ówczesny minister rol­nictwa, Janta-Połczyński [Leon], urządził u siebie obiad dla Sławka i młodych konserwatystów, których uważał za dobrych kandyda­tów na posłów BBWR [Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem]. Było tam nas, młodych, czyli trzydziestolatków, chyba ze dwudziestu, może więcej: Artur Tarnowski z Dzikowa, którego Sławek rzeczywiście wysunął na posła, Kon­stanty Grzybowski, który po wojnie udawał komunistę, a wów­czas był zapalonym sanatorem, Jerzy Giedroyć (tak!), Henryk Łubieński, znakomity reporter „Słowa" w Warszawie, którego in­formacje o wewnętrznych tarciach w obozie rządowym były po­wtarzane przez całą prasę polską, i wielu innych. Wśród nich ja­kiś młody ziemianin spod Sieradza, który nazywał się Wilski, jego młodszy brat był jednym z najbardziej aktywnych oenerowców; bardzo sympatyczny i przystojny, zginął już w roku 1939 we wrześniu, w czasie oblężenia Warszawy.
[ONR - Obóz Narodowo-Radykalny];

Jego starszy brat miał wyłu­piaste oczy i widać było, że nic nie kapował. Widziałem go wów­czas po raz pierwszy w życiu. Po obiedzie przeszliśmy do salonu i zaczęła się dyskusja polityczna. Monopolizował ją Grzybowski, który ciągle interpretował konstytucję, wyraźnie szalał, by zostać kandydatem na posła, i stale tytułował Sławka „panie prezesie", a nie „panie premierze", co mi się wydawało grubym nietaktem. Grzybowski wyraźnie Sławka irytował, ale sam Sławek nie był lepszy: bez końca coś mówił o pszczołach, ulach i właściwie za­panowała szalona nuda. Nagle rozległo się strasznie silne chra­panie; można było myśleć, że to nosorożec urżnął śpika w poko­ju obok. Wszyscy skamienieliśmy, a najbardziej minister-gospodarz. Wnet się okazało, że to Wilski zasnął w swoim kącie i chra­pał, ile sił w płucach. Blady Janta przeprosił premiera za tę znie­wagę i ruszył w kierunku śpiocha, ale Sławek przerwał:
 „Kto to jest ten sympatyczny młody człowiek?"
Janta, wciąż blady i wy­straszony, zawołał:
„To młody Wilski, zmęczony, bo całą noc przesiedział w wagonie, zaraz go obudzę!" „Ależ broń Boże! - zawołał Sławek. - Niechżeż się wyśpi, widać od razu, że to czło­wiek uczciwy, o czystym sumieniu, który nie jest karierowiczem, któremu nikt nie imponuje, który jest szczery i naturalny. Proszę mi dać jego nazwisko i adres, to będzie na pewno doskonały po­seł do Sejmu".
I dzięki temu chrapaniu Wilski został posłem na Sejm, a o kandydaturze Grzybowskiego Sławek nie chciał słyszeć.
[Autor coś pomylił – nie było posła o tym nazwisku w spisie posłów na Sejm II RP wszystkich kadencji. Być może kandydował, ale mandatu nie uzyskał].

Aleksander Prystor
Drugim po Sławku „pułkownikiem" był Prystor. Pochodził z drobnej szlachty litewskiej; jak Sławek należał w roku 1905 do organizacji bojowej PPS, na czele której stał Piłsudski, a więc na­leżał do najdawniejszych przyjaciół i współpracowników Piłsudskiego. Był to człowiek charakteru, bardzo twardy, bardzo upar­ty, bardzo prawy, ale nie wielki umysł ani wielki talent polityczny. Był premierem w latach 1931-1933, miał więcej realizmu od Sławka, ale jeszcze mniej talentu politycznego. W roku 1933 Pił­sudski nagle odwołał Prystora z premierostwa i, zdaje się, od tego czasu już go nigdy nie widział i nie przyjął. Na temat tej rozłąki krążyły w Warszawie różne domysły, i to uporczywe, ale nigdy nie zdołałem zdobyć na ten temat wiarygodnych informacji, a nie chcę powtarzać plotek, choć wydają się prawdopodobne.

Prystor został schwytany na Wileńszczyźnie przez bolszewików i był wię­ziony w Orle (Orioł po rosyjsku); umarł tam, jak się zdaje, śmier­cią naturalną w roku 1941, już po wybuchu wojny rosyjsko-nie­mieckiej; musiała to być śmierć tragiczna w sowieckim więzieniu dla tego schorowa-nego i samotnego starca, który przedtem osiem lat przesiedział w carskiej katordze za udział w rewolucji 1905 roku.

Adam Koc
Może trzecim rangą w tym konwencie piłsudczyków był płk Adam Koc, który ponoć faktycznie kierował POW w latach 1917-1918. Nazywano go Szlachetny. Był on, razem z Paderewskim, gen. Hallerem i paru innymi, jednym z pierwszych kawalerów Orła Białego. Koc, podobnie jak Sławek i Prystor, pochodził ze szlach­ty kresowej, wśród której było sporo nazwisk bez końcówki „ski" czy „icz". W latach rządów pułkowników był wiceministrem skar­bu, a potem, już za Rydza, wodzem Ozonu. Na pewno człowiek wyjątkowo uczciwy, szlachetny, zacny, bezinteresowny (umarł w Ameryce omal w nędzy), ale nie był ani bystry, ani zdolny, ani na­leżycie wykształcony; był tylko zacny, wierny, uparty.
[Edward Rydz-Śmigły];
[OZN – Obóz Zjednoczenia Narodowego, popularnie: Ozon. Organizacja powołana w 1936 r. jako zaplecze polityczne marszałka Edwarda Rydza Śmigłego]

Tadeusz Schaetzel
Sławek, Prystor, Koc stanowili trójkę ludzi o wielkich zaletach charakteru, ale o niewielkich zdolnościach. Wszyscy trzej myśleli powoli i jakby z dużym wysiłkiem. Osobiście lubię i lubiłem zawsze ludzi bardzo bystrych, którzy rozumieją o co chodzi w pół słowa; nie miałem i nie mam przekonania do ludzi powolnych, którzy namyślają się bez końca. Więc z trójką Sławek-Prystor-Koc nie wiązałem nigdy żadnych nadziei, nie wierzyłem, by z trudną sytuacją mogli kiedykolwiek dać sobie radę. Do tejże kate­gorii pułkowników zacnych, ale właściwie niemal tępych, jakich w Polsce było i jest zawsze bardzo dużo, należał też płk baron Schaetzel szef „dwójki" po zamachu majowym; był to na pewno bardzo porządny człowiek, ale też bez cienia talentów politycz­nych czy choćby „dwójkarskich", do których bystrość musi nale­żeć. Wszyscy czterej byli konserwatystami i tradycjonalistami do szpiku kości. Ich cele, ich bezinteresowność, ich patriotyzm były najwyższej próby, ale z talentami, ze zdolnościami było gorzej.
Z tej czwórki najwybitniejszym był jednak Sławek: ten umiał sobie zdobywać mir, przywiązanie, był typem bohatera, a Prystor, Koc i Schaetzel byli w gruncie rzeczy ludźmi szarymi; gdy przestawali piastować wysokie urzędy i dygnitarstwa, zapadali w niebyt.

Józef Beck
O poprzedniej czwórce można powiedzieć, że bez Piłsudskiego byliby niczym, to samo odnosi się do szeregu pomniejszych „pułkowni­ków", w przeciwieństwie do trzech pułkowników młodszych, ale dużo zdolniejszych: Matuszewskiego [Ignacy], Becka i Miedzińskiego [Bogusław].

Żaden z nich nie doszedł nawet do premierostwa, ale Beck odzie­dziczył po Piłsudskim część władzy, czyli to on był dyktatorem w polityce zagranicznej. Swoją karierę Beck zawdzięczał wyłącznie Piłsudskiemu. Dlaczego Marszałek tak wyraźnie Becka wyróżniał i obdarzał zaufaniem po maju 1926 roku? Dla mnie jest to zupeł­ną zagadką i nikt z piłsudczyków nigdy nie zdołał mi tej tajemni­cy wytłumaczyć. Beck nie pochodził z Litwy, ani w ogóle z Kresów, nie pochodził ze zbankru-towanej szlachty, jak sam Piłsudski, ale urodził się w Warszawie. Ani w Legionach, ani też w POW, ani w czasie wojny 1920 roku nie odegrał żadnej większej roli, nie był szefem „dwójki", nie był w Sejmie i jego karta służbowa miała właściwie tylko dwie pozycje: był attache wojskowym w Paryżu w latach 1921-1923, skąd na żądanie sztabu francuskiego był od­wołany, co sprawiło, że miał on stały kompleks antyfrancuski, oraz był szefem gabinetu ministra spraw wojskowych, czyli Marszałka Piłsudskiego w latach 1926-1930; z okazji Brześcia został wiceministrem, a po dwóch latach ministrem spraw zagranicz­nych. W tym ostatnim charakterze widywał on Marszałka częściej i dłużej, niż którykolwiek z innych tzw. pułkowników.

Rozmawiałem z Beckiem tylko dwa razy. Raz na herbatce u pewnej damy, gdzie Beck przybył ze swoją pierwszą żoną, której na imię było Marysia [Maria Słomińska]: ta była wielką pięknością, miała czarujący uśmiech, pełen wdzięku i uroku, oraz przepiękne nogi; była wów­czas moda, po raz pierwszy w dziejach, na suknie do kolan, i pamiętam jak dziś, że nie mogłem oczu od jej kolan oderwać. Sam Beck był imponujący wzrostem, ale poza tym nie był ani sympa­tyczny, ani przyjemny, ani uprzejmy, ani dystyngowany, nato­miast bardzo pewny siebie. Z Beckiem rozmawia-łem raz jeszcze, że tak powiem, służbowo, później widziałem go szereg razy, ale poza banałami nie było żadnej rozmowy. Moje zdanie o Becku opieram więc bardziej na opiniach osób trzecich niż na mych wła­snych wrażeniach. Nie był on lubiany ani przez swych podwład­nych, ani przez kolegów, ani w wojsku. Knoll [Roman], który był najdowcipniejszym z naszych dyplomatów (nie oznacza to, że był naj­lepszym, daleko do tego), nazywał przybycie Becka wraz z całą galerią oficerów do MSZ-etu  „najazdem bandytów na przytułek idiotów". Mocno przesadnie, ale było w tym aforyzmie źdźbło prawdy.  

Beckowi brakowało kultury ogólnej, solidnego wykształcenia; zbyt młodo, zbyt wcześnie, zbyt nieprzygotowany został mini­strem, i to wszystko sprawiło, że przeceniał nie tylko swoją rolę i swoje znaczenie na świecie, ale także siły, znaczenie i możliwości Polski. Jego zarozumiałość była groźniejsza niż próżność Sikor­skiego [Władysław], bo Sikorski doszedł do władzy, gdy już nie mieliśmy żad­nych atutów, a poza tym Sikorski, choć czuły na pochlebstwa, nie był jednak na tyle naiwny, by być aroganckim wobec obcych, może z wyjątkiem de Gaulle'a, z którym w Londynie chciał per­traktować, jakby obaj sobie byli równi: oczywiście de Gaulle nie chciał o tym słyszeć i Sikorskiego wyraźnie nie lubił, zaś całą swo­ją sympatię przeniósł na Andersa [Władysław].

Z naszych wodzów wojsko­wych najlepsze stosunki z aliantami miał Anders, już dużo gorsze Sikorski, a najgorsze Beck, którego nie tylko Francuzi nie mogli znieść, ale także Anglicy, jak to sam Eden w czasie wojny powie­dział Raczyńskiemu [Edward] i to jeszcze za życia Becka (co prawda inter­nowanego w Rumunii).

Volenti non fit iniuria [chcącemu nie dzieje się krzywda], jeżeli ktoś szukał guza, to niech ma tyl­ko
do siebie pretensje, powiada stare rzymskie przysłowie. Trawe­stując to dictum na nasze stosunki, można powiedzieć, że wielki odłam Polaków, głównie z obozu narodowego, który uważał, że tylko Niemcy są naszym wrogiem, a negował zupełnie niebezpie­czeństwo rosyjskie, parł właściwie do wojny z Niemcami i powi­tał wojnę tę jeżeli nie z radością, to w każdym razie w nastroju optymis- tycznym. Sam Stroński [Stanisław] mówił mi w okresie Jałty w Londynie: „Panie, kto mógł to przewidzieć?"
Ale Beck z całą pewno­ścią wojny z Niemcami nie chciał, a jednak się w nią wpakował. Już w Zalesz- czykach mówił do swych podwładnych: „Myślałem, że mam sto dywizji, a miałem gówno!"
Co za brak elementarne­go poczucia rzeczywistości u człowieka, który był przez lata sze­fem gabinetu samego Marszałka, a poza tym ministrem spraw zagranicznych.

Adolf Bocheński napisał w „Polityce"Giedroycia po mowie Becka w dniu 5 maja 1939 roku artykuł zakończony zdaniem: „My, Polacy, jedną rzecz kochamy bardziej niż pokój, a mianowi­cie honor".
Był to najlepszy artykuł całego dwudziestolecia pod genialnym tytułem „Samobójstwo w obawie przed śmiercią". Za to samobójstwo odpowiedzialni są Beck i Rydz, bo Mościcki [Ignacy] i Sławoj [Felicjan Składkowski-Sławoj] nigdy się nie liczyli, a ta para Beck i Rydz zagrała w rulet­kę, zamiast pamiętać, iż dla słabych ostrożność i przezorność jest pierwszą cnotą.

Beck był „personalnikiem": widział raczej ludzi niż tradycje polityczne i dyplomatyczne, które wydają mi się ważniejsze i zwłaszcza dużo trwalsze. Miał on prawdziwą manię obsadzania MSZ-etu swoimi ludźmi. Nie miało to zbyt wielkiego znaczenia, bo żaden z tych „ludzi Becka" nie miał na niego wielkiego wpły­wu. Póki żył Marszałek, póty Beck nigdy nie próbował w czymkol­wiek mu się przeciwstawić; wykonywał jak najściślej każdą in­strukcję, każdy humor Marszałka, i koniec. Gdy Piłsudskiego nie stało, przejął na siebie jego rolę. Żądał nie tylko ślepego posłuchu, ale także burczał, gdy otrzymywał raporty z placówek, które nie były po jego myśli.

Jan Szembek
Z natury rzeczy jego najbliższym współpracownikiem powinien być wiceminister spraw zagranicz- nych, Jan Szembek [hrabia na majątku Młoszowa, herb rodzinny Szembek]. Był to daw­ny urzędnik austriacki, pochodzący z bardzo dobrej i starej rodzi­ny, ale sam zubożały, więc musiał dbać o posadę. Miał nieznośną żonę, rodzoną siostrę Aleksandra Skrzyńskiego, byłego premiera i ministra spraw zagranicznych, Herod-babę, Horpynę, i bardzo głupią. Po wojnie chciała wydać pamiętniki swego męża, a raczej dziennik, w którym jego sekretarz, Zembrzuski [Janusz], zapisywał dzień po dniu streszczenia rozmów, które Szembek prowadził z dyplo­matami i własnymi urzędni-kami. W tym dzienniku naprawdę in­teresujące są tylko zapiski o rozmowach Szembeka z Beckiem, ale tych jest szalenie mało.

Szembek stale się skarżył Józefowi Potoc­kiemu, który był numerem trzecim w MSZ-ecie, że Beck nie tylko się go nigdy nie radzi, ale nawet go nie informuje o swoich krokach. Z okazji tych zapisków Szembeka udałem się w roku 1946 na dwa miesiące do Portugalii i tam przygotowywałem je do druku. Prze­pisywała je przezacna Pia Popiel [Pia Chościak-Popiel, herbu Sulima], która w Lizbonie spędziła całą wojnę. Szembekowa [Izabela hr. Skrzyńska] mieszkała w Estorilu o 25 km od Lizbony, nad brzegiem morza. Jadłem z nią lunch sześć razy na tydzień w jej domu, zawsze we dwójkę, więc nasłuchałem się co nie miara.

Wracając do Szembeka, który umarł w Estorilu 6 sierpnia 1945 roku na udar serca, słuchając przez radio wiadomości o wybuchu bomby atomowej nad Hiroszimą; był to człowiek otyły, łakomy, snob straszny, ospały, ale rozsądniejszy niż się wydawał. Uważał on zawsze politykę Becka za ryzykowną, i był zdania, że Polska powinna wszelkimi siłami unikać wojny z Niemcami, bo wojnę tę musi przegrać z kretesem. Ale Szembek nie miał żadnego wpływu na Becka, który siebie uważał za nieomylnego, wierzył w swój ge­niusz, sądził, że go wszyscy podziwiają i szanują, a więc także Polskę, którą uosabiał, itd. Beck trzymał Szembeka, bo mu był wygodny, ale nigdy się go nie radził ani nawet z nim niczego nie przedyskutował. Szembek miał jedną ambicję: być ambasadorem w Paryżu i po cichu miał wielki żal do Becka, że do Paryża wysłał Łukaszewicza [Juliusz], a nie jego.

Beck więcej się liczył z Raczyńskim i z Lipskim [Józef] niż z Szembekiem: pewną rolę odgrywał w tym wypadku fakt, że i Edward Raczyński w Londynie, i Lipski w Berlinie byli jego równolatkami, a Szembek wyraźnie należał do starszego po­kolenia. Ale także Lipski i Raczyński nie mieli istotnego wpływu na Becka. Raczyński byt stanowczo przeciwny polityce Becka w okresie Monachium, myślał nawet o dymisji z tej okazji. Lipski gorąco namawiał Becka, by w drodze do Londynu zatrzymał się w Berlinie i udał się do Hitlera, szukając kompromisu w sprawie Gdańska. W obu wypadkach Raczyński i Lipski niewiele wskóra­li.

Gdy Beck jechał do Londynu, Mościcki i Rydz dali mu pełno­mocnictwa dla akceptowania gwarancji Anglii, ale nie dla zawar­cia z nią dwustronnego przymierza. Beck samowolnie zawarł układ dwustronny, bo i z Rydzem, i z Mościckim, nie mówiąc już o Sławoju i rządzie, nie liczył się wcale.

Józef Potocki
Trzecią osobą w MSZ-ecie za Becka był formalnie Józef Potocki, dyrektor departamentu politycz-nego, ale był on de facto, tak samo jak Szembek, przestawiony na boczny tor, zajmował się normalnymi obowiązkami kontaktu z ambasadami w Warszawie, z naszymi placówkami za granicą itd. Józef Potocki był wyjątko­wo uroczym, rozumnym, rozsądnym człowiekiem, anglofilem, ale ostrożnym, z olbrzymią dozą wrodzonego umiaru i taktu, z głę­boką znajomością Zachodu, zwłaszcza Anglii, gdzie spędził znaczną część życia, oraz Francji, bo jego babka była Francuzką, z domu Castellane. Ale Józef Potocki nie był człowiekiem wojow­niczym, wypowiadał swe zdanie, ale nie walczył o nie. Po wojnie widziałem go szereg razy w Madrycie i gdym się go pytał, czy nie zdawał sobie sprawy z naszej słabości militarnej, zawsze odpo­wiadał:

Do moich obowiązków należał kontakt z szefem «dwójki», który mnie co tydzień odwiedzał, ale ani razu nie mówiliśmy o sytuacji militarnej Polski; była wyłącznie mowa, komu z jego agentów dać paszport dyplomatyczny, kto wydaje się podejrzany, kogo trzeba próbować ratować z obcego więzienia. Tak samo Beck nigdy nie omawiał z nikim z nas stosunku sił zbrojnych, na­szych i obu naszych sąsiadów. Myśleliśmy wszyscy (przez to „my" Potocki rozumiał zawodowych dyplomatów, którzy już od 1918 roku pracowali w MSZ-ecie i jego placówkach), że Beck jako wojskowy, jako mąż zaufania Marszałka Piłsudskiego, orientuje się w tym stosunku sił, i ma dane, by wierzyć, iż jego ryzykowna polityka nie jest czekiem bez pokrycia".

Jestem przekonany, że Potocki mówił prawdę i że tak istotnie było.

MSZ
Warto też zwrócić uwagę, że nie tylko sam Beck, ale i formal­nie najbardziej odpowiedzialni dyplomaci zawodowi przy Becku  -  Szembek, Potocki, Lipski, Raczyński  - byli wszyscy specjalista­mi od Zachodniej Europy: żaden z nich nie mówił po rosyjsku, żaden z nich nigdy nie był na placówce w Rosji, żaden z nich nie miał o Rosji pojęcia. Rosja, Sowiety, to wszystko im się wydawa­ło czymś bardzo dalekim, coś jakby Chinami. A tymczasem mie­liśmy tę straszną Rosję pod bokiem. Nie docenialiśmy ani jej per­fidii, ani jej sił. Nasi przedstawiciele w Rosji po maju, a więc Pa­tek [Stanisław], Łukasiewicz i Grzybowski zawiedli, gdy chodzi o ostrzeganie przed Stalinem, ale sam Beck był głównie winien, bo pesymizm utożsamiał z defetyzmem.

W MSZ-ecie byli piłsudczycy na długo przed Beckiem, mianowicie z okresu wojny z Rosją, rokowań pokojowych w Wersalu i w Rydze itd. Piłsudski zawsze chciał mieć nie tylko decydujący, ale wyłączny głos w formułowaniu naszej polityki wschodniej w ogó­le, a wobec Rosji specjalnie, i stąd najbardziej naszpikowany piłsudczykami był Wydział Wschodni MSZ-etu. Gdy nastąpiło wreszcie pewne pogodzenie się Piłsudskiego z Komitetem Naro­dowym Dmowskiego w Paryżu, kilku przedstawicieli Piłsudskie­go zostało włączonych do delegacji polskiej w Wersalu, zresztą na podrzędnych stanowiskach.

W owych czasach socjaliści i w ogó­le lewica popierali na całego Piłsudskiego, tak że ludzie Piłsud­skiego i ludzie lewicy - to było jedno i to samo; po maju to się w wielu wypadkach zmieniło.

Masoni w MSZ
Już przed majem 1926 roku w MSZ-ecie znaleźli się różni lu­dzie uważani za masonów, jak August Zaleski, Patek, Filipowicz [Tytus], Jodko-Narkiewicz [Witold] i inni, albo z młodszych Łukasiewicz, Miro­sław Arciszewski itd. Większość z nich odwróciła się po zamachu majowym od masonerii, lewicy czy PPS-u, ale ci ludzie nigdy za beckowców nie uchodzili i przeważnie mieli do Becka stosunek wysoce krytyczny, by nie powiedzieć wrogi. Ludźmi Becka nazy­wano oficerów, których po maju 1926 roku Beck, zrazu pośred­nio, później już oficjalnie jako wiceminister, a potem minister, wsadził do MSZ-etu.

Ci oficerowie byli przeważnie „dwójkarzami" [Oddział II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego  – komórka zajmująca się wywiadem i kontrwywiadem] i mieli duży wpływ na sprawy personalne,
na administrację, ale na ogół to byli „dwójkarze" bardzo niskiej klasy, tak że o ich wpływie na samego Becka i na jego politykę nie mogło być mowy.

Z tej drugiej serii beckowców sensu stricto najbardziej znany byt Wiktor Tomir Drymmer, szef wydziału personalnego, zawodowy „dwójkarz" w randze kapitana. Był to człowiek ograniczony, na­wet tępy, faszysta lewicowy z temperamentu, który nie rozróżniał oficera wywiadu od urzędnika służby zagra- nicznej. Narybek Drymmera był bez wyjątku mamy i nikt z jego protegowanych nie ostał się w służbie zagranicznej po katastrofie wrześniowej.

Michał Łubieński
Z otoczenia Becka najzdolniejszym był z pewnością Michał Łubieński, Micio dla przyjaciół, który był zawodowym dyploma­tą i z wywiadem nic wspólnego nie miał: byt bardzo sympatycz­ny, bardzo zdolny, bardzo inteligentny i w ostatniej fazie przed wojną był przerażony grozą nadchodzącej katastrofy, ale już było za późno, by zawrócić z drogi prowadzącej do klęski. Myślę, że Micio Łubieński miał, lub mógł mieć, pewien wpływ na Becka; w każdym razie to nie był zwykły urzędnik do zleceń.

W długich roz­mowach ze mną w czasie wojny bronił Becka twierdząc, że w roku 1936 zapadł na gruźlicę i że od tego czasu już nie był, jak on sam mówił, his old brilliant self. Było w tym coś z prawdy, bo Beck umarł na gruźlicę (na szczęście dla niego tuż przed wkroczeniem Rosjan do Rumunii) w 1944 roku, czyli w 8 lat po zaczątkach tej choroby, co było terminem normalnym. Micio Łubieński miał w swym cienkim głosiku, w swej wąziutkiej talii, w swym blond wą­siku coś fircykowa- tego; był zanadto wesoły, nawet wesolutki, był zbyt salonowy, zbyt dowcipny, by mieć duży ciężar gatunkowy: senatorska powaga na pewno z niego nie biła. Ale może, chwila­mi, miał jakiś wpływ na Becka, który jednak w zasadzie udawał, a może nawet wierzył, że Piłsudski dał mu jakby bierzmo jako swe­mu pomazańcowi i że pozostaje z nim w jakimś kontakcie niczym nad wirującym stolikiem.

Anatol Muhlstein
Wpływ na Becka wywierała zupełnie inna figura, Anatol Muhlstein.
[A. Muhlstein pochodził z żydowskiej rodziny z Pińska, ożenił się z córką francuskiego bankiera - Dianą de Rotschild]
.

Ten pozostawił pamiętniki, z których jeden rozdział przetłumaczył na język polski Józef Czapski, i ogłosił ten roz­dział, nieprawdopodobnie antypolski, w paryskiej „Kulturze", ale dalszego ciągu nigdy nie było. Sam Czapski mi mówił, że córki Muhlsteina nigdy mu dalszego ciągu nie wręczyły. Pewno jakiś ich przyjaciel ostrzegł je, by dały spokój drukowaniu tak kompromi­tujących zapisków.

Muhlstein miał genre ferowania wyroków o sytuacji międzynarodowej po prostu prymitywnych
na wszystkie tematy i ten genre zachował do śmierci.

Reszta się właściwie nie liczyła. Był major Seweryn Sokołowski, zastępca Łubieńskiego, jako wicedyrektor gabinetu ministra; miał on wpływ na sprawy personalne, na wydatkowanie funduszy dyspozycyjnych, ale nie na wielką politykę;  do tego się zupełnie nie nadawał. Tak samo Tadeusz Kobylański, brat Michałowej Mościckiej, synowej prezy­denta, szef Wydziału Wschodniego był nicością.
[Wg historyka Pawła Wieczorkiewicza  -  Tadeusz Kobylański, oficer Sztabu Generalnego i dyplomata w II RP, był płatnym agentem sowieckiego wywiadu wojskowego].
Wacław Jędrzejewicz był dyrektorem departamentu konsularnego; z natury rze­czy na tym stanowisku nikt nie może mieć wpływu politycznego.

Apoloniusz Zarychta
Był też w MSZ-ecie Becka kpt. Apoloniusz Zarychta, któremu powierzono organizację Polonii za granicą, głównie w Stanach Zjednoczonych, we Francji, w Niemczech. Był to zacny idealista, patriota, ale naiwniak pełen zapału, bez cienia talentu organizacyjnego, tak że nic z tego nie wyszło. Polonia zagraniczna pozo­stała głównie pod wpływem obozu narodowego, a w bardzo skromnej mierze - komunistów, natomiast „sanatorów" wśród tych ugrupowań polonijnych nie było.

Michał Mościcki i inni
Syn prezydenta Mościckiego, Michał, był wyjątkowo niemą­dry, miał tylko bardzo piękną żonę [Aleksandra, z d. Kobylańska, siostra Tadeusza Kobylańskiego],: oboje umarli zaraz po wojnie.
Drugi syn Mościckiego, Józef, był sekretarzem naszej ambasady w Londynie; też znałem go w Londynie; był to zupełny kretyn.

Wśród beckowców było też dużo młodych karierowiczów, z któ­rych połowa albo i więcej, przeniosła się za granicą do sikorszczyków, w kraju do komunistów. Z reguły były to zupełne nicości.

Z młodszego ode mnie pokolenia najwyżej ceniłem Antoniego Ba­lińskiego w Londynie, który był radcą przy Edwardzie Raczyń­skim przez cztery lata w Genewie, a potem przez 10 lat w Londy­nie, później był wysokim urzędnikiem ONZ-etu w różnych kra­jach świata, głównie w Ameryce Południowej.

Drugim takim wy­bitnym urzędnikiem polskiej służby zagranicznej, który zrobił wielką karierę po wojnie jako dyrektor Banku Światowego, jako wiceprezydent potężnego koncernu amerykańskiego, Kaiser Alu­minium, a potem piątego co do wielkości banku amerykańskiego, Allied Chemical Bank, był Józef Ruciński, radca finansowy am­basady RP w Londynie przy Edwardzie Raczyńskim. I Baliński, i Ruciński nigdy beckowcami nie byli.

Bogusław Miedziński
Miedziński po wojnie „dwójkę" oficjalnie opuścił i zajmował się infiltracją ludzi Piłsudskiego do stron- nictw sejmowych; sam kandydował do Sejmu, mianowicie z odłamu konkurującego z Witosem, zwanego „Wyzwoleniem". Była to efemeryda, która po przewrocie majowym znikła bez śladu. Miedziński miał niewąt­pliwie talenty taktyczne gracza sejmowego i politykę traktował jak zabawę w kota i myszkę, przy czym sam chciał być zawsze kotem. Miał on inklinacje lewicowe, ale faszyzmu lewicowego, bo w żad­ną demokrację nigdy nie wierzył.

By go scharakteryzować, dam przykład brydżowy: w brydżu jest najpierw licytacja, a potem roz­grywka. Można mieć wielkie zdolności do licytacji albo do roz­grywki, ale wielkim graczem jest tylko ten, który i licytuje i rozgry­wa bezbłędnie. Otóż, według mnie, Miedziński był mistrzem roz­grywki, czyli miał talenty taktyczne, i to bardzo wielkie: jak kogoś sobie pozyskać, jak kogoś wykończyć, na jakiego konia postawić, jak przeciwników między sobą pokłócić - w tym był mistrzem. Ale jego licytacja była słaba, bo właściwie sam nie bardzo wiedział, czego chciał, do czego dążył, poza tym, że tentował go zawsze zielony stolik i zawsze pragnął grać i wygrywać. W rezultacie jego rola była niewielka, pomimo jego zręczności: mało kto z pułkow­ników zdołał równie gracko przeskoczyć od Sławka do Rydza. Dostał w nagrodę laskę marszałkowską w Senacie, do czego się zupełnie nie nadawał: nie miał powagi ani zaufania, ani miru, i był właściwie tylko intrygantem. Na emigracji wszyscy się od nie­go odwrócili.

Rozmawiałem z nim szereg razy, m.in. na temat jego podróży do Moskwy w roku 1932. Opowiadał mi dość zabawne szczegóły o swych rozmowach z Radkiem [Karol Radek - Karol Sobelsohn, działacz Kominternu]; ale był na tyle sprytny, że gdy Stalin zaprosił go do siebie na trzecią rano, to odmówił, tłumacząc, że ma już zakupiony sliping; oczywiście Stalin wycią­gnął z tego wniosek, że Miedziński
ma polecenie zrobienia sonda­żu i nic więcej. By podkreślić, że chodziło mu tylko o sondaż, a nie zbliżenie z Sowietami, Piłsudski nie przyjął Miedzińskiego po powrocie z Moskwy, tylko kazał mu złożyć sprawozdanie ze swej podróży Beckowi.

Beck i Miedziński mieli pewne wspólne cechy, więcej sprytu niż rozumu; obaj nie nadawali się na pierwsze role, ale na drugich rolach, gdy czuli nad sobą silną rękę, jak Piłsud­skiego, mogli być przydatni. W każdym razie Miedziński nie tylko nie był mężem stanu, ale nawet nie był wybitnym politykiem.

Sławek, przy wszystkich swych błędach, stworzył dla Piłsudskiego BBWR, czyli rodzaj ko­alicji; Miedziński z Kocem nie stworzyli dla Rydza nic, bo Ozon nigdy żadną partią nie był, i gdy rządy Rydza się skończyły, nikt do Ozonu nie chciał się przyznawać.

******

Morał (mój):

Nietrudno można znaleźć analogię do realiów III RP, chociaż tego rodzaju porównania wypadają, najłagodniej rzecz ujmując, wcale nie lepiej dla obecnych polityków i dyplomatów.

 

******

Wykaz wszystkich moich notek na portalu "Szkoła Nawigatorów" pod linkiem:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/troche-prywaty

 

 



tagi:

stanislaw-orda
11 maja 2021 09:32
5     1273    9 zaloguj sie by polubić

Komentarze:


stanislaw-orda @Pioterrr 11 maja 2021 14:53
11 maja 2021 15:19

Wszystkie warianty zbioru esejów czy gawed  pochodzą z edycji, która ukazała się w  paryskiej "Kulturze" :

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/237095/zagubieni-romantycy-i-inni

Całość liczy sobie ponad 300 stron, zatem jest co i czego wybierać.

 

 

zaloguj się by móc komentować

darkforce @stanislaw-orda
11 maja 2021 21:23

Morał rzeczywiście trafny:-)

zaloguj się by móc komentować

smieciu @stanislaw-orda
11 maja 2021 22:23

Ciekawy tekst. Niemal wszyscy mieli być jakimiś niemotami bez większego pojęcia o polityce itp.

Przypomina mi się tekst o Piłsudskim w Egipcie gdzie wydawał się interesować wszystkim tylko nie polityką. Jakby kompletnie nie istniała. Jak się okazuje to chyba był ogólnie styl sanacji. Ale skoro nie oni to decyzje musiał podejmować ktoś inny. Tutaj kluczem, sądząc z tekstu, wydaje się być Beck. Skądś i nie wiadomo dlaczego wytrzaśnięty przez Piłsudskiego. Potem nie liczący się z nikim. Nawet masoneria miała go nie lubić ;) Ale widać że ktoś tam musiał ściemniać gdyż przcież na jakiejś zasadzie Beck działał. Rządził.  I być może znamienne jest że miał być zawsze taki antyfrancuski oraz nie przepadający (wzajemnie) za Angolami. Ale w kluczowym momencie to właśnie ich polecenia wykonał. Więc może i z masonerią nie lubił się na analogicznej zasadzie.

Oczywiście ten tekst nam tego nie wykaże ale przecież niewiarygodne wydaje się by na szczytach sanacyjnej władzy byli ludzie, którzy mieli o niczym nie wiedzieć. Np. jakim realnie wojskiem dysponujemy. Tu raczej czuć ściemę. Z drugiej strony jeśli Beck był kimś więcej niż wyczuł Zbyszewski i inni to należy doceniać jak dobrze oni się maskowali.

Tutaj chyba warto znów wrócić do Piłsudskiego o którym sam długo myślałem że był nawiedzonym Dyzmą z prozy Mostowicza podczas gdy dowiedziawszy się o to i owo (kampania „przeciw” Ruskom, bitwa Warszawska, zamach Narutowicza) sądzę że był raczej typem skurwy...a, świetnie maskującego się agenta za (zapewne naturalną) maską grubiaństwa i powierzchownego prymitywizmu.  Beck w jakiś sposób wpisuje się w ten styl. Więc...

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @smieciu 11 maja 2021 22:23
11 maja 2021 23:05

Zasadniczym problemem był brak profesjonalnych zasobów kadrowych do dyplomacji. Oczywiście, nie tylko tam.  Zamach majowy 1926 r. Piłsudskiego miła na celu "zdyscyplinowanie"  parlamentarzystów i wymuszanie na nich decyzji "propaństwowych", tak jak  rozumiał je Piłsudski. 

Ni wydaje mi się, zeby snucie wielopoziomowych "teorii sposkowych" bylo celowe. Polska była krajem słąbym, nie traktowanym serio ani przez Niemcy, ani przez mocarstwa kolonialne. Rosja sowiecka szukala okazji do odwetu za 1920 r. To wystarczyło, aby nie pomogla nawet najlepsza  kadra dyplomatyczna.

Bo w dyplomacji rozmawia sie powaznie tylko z silnymi.

To tak, jakby miec pretensje do Chaka Zulus, że jego uzbrojeni w dzidy woje przegrali batalię z Anglikami wyposażonymi w karabiny kaszynowe, armaty polowe  i nowoczesna broń strzelecką.

Ja dostrzegam w tych charakterystykach dyplomacji skutek drenażu intelektualnego i każdego innego przez państwa zaborcze. No i pilnowania przez nie, aby żywioł polski nie zbudował solidnych podstaw dla swojej ewentualnej podmiotowości. To jest rezultat "niwelowania" państwowości. Zeby ja odbudować, trzeby by było z 50 lat spokoju i nie przeszkadzania z zewnatrz, co oczywiście było nierealne.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować