-

stanislaw-orda : [email protected].

Pół żartem, pół serio o kwantach, czyli wersja dla humanistów

Jakiś czas temu zaprezentowałem tekst będący w założeniu próbą zilustrowania hierarchii najważniejszych osiągnięć w rozumieniu i opisie świata fizycznego, ale temat zatrzymał się na granicy świata kwantów.  
http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/moj-drugi-elementarz
Przybliżenie zjawisk wykraczających poza tę granicę uważam w zasadzie za niewykonalne w wersji „dla humanistów”, pomimo iż dostępna jest całkiem pokaźna ilość publikacji dotyczących tego zagadnienia.
[Dla zainteresowanych polecałbym publikacje Franka Wilczka, profesora fizyki z Massachusetts Institute of Technology – Cambridge k/Bostonu, USA -  laureata nagrody noblowskiej z 2004 r., autora posiadającego rzadki dar mówienia prosto i jasno o zawiłych problemach. W polskiej edycji są dostępne trzy podstawowe publikacje jego autorstwa].

Z wymienionego jak również szeregu niewymienionych, choć oczywistych względów, notki „o kwantach” mogą dotyczyć tylko pewnych wybranych fragmentów, a zwłaszcza takich, które wywołują najwięcej nieporozumień. Niektóre z tych nieporozumień bywają zabawne, choć zdecydowana ich większość  bez najmniejszych skrupułów jest wykorzystywana do układania fabuły pupkulturowych wersji medialnych w konwencji realizmu magicznego (fantasy). Animatorzy takiej zabawy wychodzą ze słusznego założenia, iż samo brzmienie określenia  „świat mechaniki  kwantowej” jest  dla standardowego wypieku powszechnej alfabetyzacji tak silnie obezwładniające, że samo w sobie stanowi usprawiedliwienie dla najbardziej odjazdowych pomysłów. Przykładowo wymienię efekt poruszenia skrzydeł motyla np. w Chinach , które mają wywoływać trzęsienie ziemi w Kalifornii czy Meksyku, szybkość nadświetlna pozwalająca podróżować autostopem przez Galaktykę, czy spotkanie siebie samego w czasie wcześniejszy/późniejszym o …dziesiąt lat. Dla scenarzystów takie wygibasy to kaszka z mlekiem. Nic zatem dziwnego, że zmarły w 2018 r. astrofizyk Steven Hawking posłużył się przy jakiejś okazji  strawestowaną maksymą , gdy powiedział: „Kiedy słyszę frazę o kocie Schrödingera, to mam ochotę sięgać po rewolwer” (wersja oryginalna w dramacie autorstwa Hansa Johsta o tytule Schlageter  odnosi się do kultury, a nie kota. ).
https://en.wikipedia.org/wiki/Hanns_Johst
Rzecz jasna, Hawkingowi chodziło o tę frazę w wydaniu aroganckich ignorantów.

Ale zanim zamieszczę notkę na ten temat w konwencji serio, w której postaram się wyjaśnić na czym polegają rozległe i masywne niezrozumienia związane ze wspomnianymi pupkulturowymi efektami ubocznymi mechaniki kwantowej, najpierw, tytułem wstępnego ostrzelania z terminologią, przedstawiam fragmenty  publikacji autorstwa Stanisława Lema ze zbioru „Cyberiada pt.: „Wyprawa trzecia, czyli smoki prawdopodobieństwa, która znalzła się w części ww. zbioru pod nazwą : „Siedem wypraw Trurla i Klapaucjusza”.  I choć w tej publikacji, zamiast  kota Schrödingera, występuje  smok, to dla teorii kwantów różnica taka nie jest istotna. I jeszcze  jedna informacja;  tekst Lema, którego fragmenty zamieszczam, liczy sobie już niemal 60 lat.

*******

Trurl i Klapaucjusz byli uczniami wielkiego Kerebrona Emtadraty, który w Wyższej Szkole Neantycznej wykładał przez czterdzieści siedem lat Ogólną Teorię Smoków. Jak wiadomo, smoków nie ma. Prymitywna ta konstatacja wystarczy może umysłowi prostackiemu, ale nie nauce, ponieważ Wyższa Szkoła Neantyczna tym, co istnieje, wcale się nie zajmuje; banalność istnienia została już udowodniona zbyt dawno, by warto jej poświęcać choćby jedno jeszcze słowo.

Tak tedy genialny Kerebron, zaatakowawszy problem metodami ścisłymi, wykrył trzy rodzaje smoków: zerowe, urojone i ujemne. Wszystkie one, jak się rzekło, nie istnieją, ale każdy rodzaj w zupełnie inny sposób. Smoki urojone i zerowe, przez fachowców zwane urojakami i zerowcami, nie istnieją w sposób znacznie mniej ciekawy aniżeli ujemne. Od dawna znany był w smokologii paradoks, polegający na tym, że kiedy dwa ujemne herboryzuje się (działanie odpowiadające w algebrze smoków mnożeniu w zwykłej arytmetyce), w rezultacie powstaje niedosmok w ilości około 0,6. Otóż świat specjalistów dzielił się na dwa obozy, z których jeden utrzymywał, iż chodzi o część smoka, licząc od głowy, drugi natomiast, że od ogona. Wielką zasługą Trurla i Klapaucjusza było wyjaśnienie błędności obu tych poglądów. Zastosowali oni po raz pierwszy w tej dziedzinie rachunek prawdopodobieństwa i tym samym stworzyli smokologię probabilistyczną, z której wynika, że smok jest termodynamicznie niemożliwy tylko w sensie statystycznym, podobnie jak elfy, skrzaty, krasnale, gnomy, wróżki itp.

Z ogólnej formuły nieprawdopodobieństwa wyliczyli obaj teoretycy współczynniki krasnalizacji, rozelfiania się itp. Z tejże formuły wynika, że na spontaniczną manifestację przeciętnego smoka należałoby czekać około szesnastu kwintokwadrylionów heptylionów lat. Zapewne problem ów pozostałby jedynie ciekawostką matematyczną, gdyby nie znana żyłka konstruktorska Trurla, który postanowił zagadnienie to zbadać empirycznie. A ponieważ chodziło o zjawiska nieprawdopodobne, wynalazł wzmacniacz prawdopodobieństwa i wypróbował go, najpierw u siebie w piwnicy, a potem na specjalnym, ufundowanym przez Akademię, Poligonie Smokorodnym, czyli Smokoligonie. Niezorientowani w ogólnej teorii nieprawdopodobieństwa po dziś dzień zapytują, czemu właściwie Trurl uprawdopodobnił smoka, a nie elfa czy krasnala, a czynią tak z ignorancji, nie wiedzą bowiem, że smok jest po prostu bardziej od krasnala prawdopodobny; Trurl, być może, zamierzał pójść w swych doświadczeniach z wzmacniaczem dalej, ale już pierwsze przyprawiło go o ciężką kontuzję, albowiem wirtualizujący się smok lignął. Na szczęście obecny przy rozruchu Klapaucjusz zmniejszył prawdopodobieństwo i smok znikł. Wielu uczonych powtarzało potem doświadczenia ze smokotronem, że jednak brakło im rutyny i zimnej krwi, znaczna ilość smoczego pomiotu, poturbowawszy ich dotkliwie, wydostała się na swobodę. Wtedy dopiero okazało się, że wstrętne potwory istnieją zupełnie inaczej aniżeli jakieś szafy, komody czy stoły; smoki odznaczają się bowiem przede wszystkim prawdopodobieństwem, na ogół dość znacznym, kiedy już raz powstały.

 Jeśli się urządzi na takiego smoka polowanie, a jeszcze z nagonką, krąg myśliwych z bronią gotową do strzału napotyka tylko wypaloną, cuchnącą w sposób zdecydowany ziemię, ponieważ smok, widząc, że z nim źle, z przestrzeni realnej chroni się do konfiguracyjnej. Jako bydlę niezmiernie tępe i plugawe czyni to, oczywiście, czysto instynktownie. Osoby prymitywne, nie mogąc pojąć, jak to się dzieje, domagają się nieraz w zacietrzewieniu, aby im pokazać tę przestrzeń konfiguracyjną; nie wiedzą bowiem, że elektrony, których istnieniu wszak nikt zdrowy na umyśle nie przeczy, też poruszają się jedynie w przestrzeni konfiguracyjnej i losy ich zależą od fal prawdopodobieństwa. Zresztą upartemu łatwiej przystać na nieistnienie elektronów aniżeli smoków, ponieważ elektrony, przynajmniej w pojedynkę, nie ligają.

Kolega Trurla, Harboryzeusz Cybr, pierwszy skwantował smoka, ustalił jednostkę, zwaną smokonem, którą kalibruje się, jak wiadomo, liczniki smoków, a nawet ustalił kręt ich ogona, czego omal nie przypłacił życiem. Cóż jednak osiągnięcia te obchodziły szerokie rzesze nękane przez smoki, które deptaniem, ogólną natarczywością, rykami i płomieniami wyrządzały mnóstwo szkód, gdzieniegdzie wymuszając nawet daniny w postaci dziewic? Cóż obchodziło nieszczęsnych, że smoki Trurla, jako indeterministyczne, zachowują się wprawdzie zgodnie z teorią, ale wbrew wszelkiej przyzwoitości lub że ta teoria przewiduje kręty ich ogonów, które niszczą sioła i zasiewy? Nic też dziwnego, że szeroki ogól, zamiast ocenić właściwie rewelacyjne osiągnięcia Trurla, miał mu je za złe, a grupa wyjątkowych ignorantów w sprawach nauki dotkliwie pobiła znakomitego konstruktora. On jednak, wraz ze swym przyjacielem Klapaucjuszem,
nie ustawał w badaniach. Wynikło z nich, że smok istnieje w stopniu zależnym od jego humoru i stanu ogólnego nasycenia, jak również , że jedyną pewną metodą likwidacji jest redukcja prawdopodobieństwa do zera, albo nawet do wartości ujemnych. Zrozumiałe atoli, że badania te wymagały wiele zachodu i czasu, a smoki, które znajdowały się na swobodzie, panoszyły się tymczasem w najlepsze, pustosząc liczne planety i księżyce. A co gorsza, nawet się rozmnażały.

Dało to Klapaucjuszowi  okazję do opublikowania świetnej pracy zatytułowanej: „Przejścia kowariantne od smoków do smoczków, czyli przypadek szczególny przechodzenia od stanów zakazanych fizycznie do stanów zakazanych policyjnie”. Praca ta narobiła sporo huku w świecie naukowym, gdzie głośno jeszcze było o słynnym smoku policyjnym, przy którego pomocy dzielni konstruktorzy pomścili na złym królu Okrucyuszu niedolę swoich nieodżałowanych kolegów.
[„Wyprawa druga, czyli oferta króla Okrucyusza”  - z tego samego zbiorku – przypis S.O.]

Cóż dopiero powstały za perturbacje, kiedy dowiedziano się, iż pewien konstruktor, niejaki Bazyleusz zwany Emerdwańskim, podróżując po całej Galaktyce, samą swoją obecnością sprawiał występowanie smoków tam, gdzie ich poprzednio nikt na oczy nie widział. Gdy powszechna rozpacz i stan katastrofy narodowej sięgały zenitu, pojawiał się u władcy danego kraju, aby po długich targach, wyśrubowawszy honorarium do niemożliwości, podjął się wygubienia potworów. Co mu się z reguły udawało, choć nikt nie wiedział jak, działał bowiem w ukryciu i samotnie. Gwarancje sukcesu smokolizy dawał zresztą tylko statystyczną, a gdy pewien monarcha odpłacił mu pięknym za nadobne, płacąc mu dukatami, które też tylko statystycznie były prawdziwe, zaczął odtąd w haniebny sposób sprawdzać za pomocą wody królewskiej naturę kruszcu, jakim mu płacono.Trurl i Klapaucjusz spotkali się w owym czasie pewnego pogodnego popołudnia i do takiej doszło między nimi rozmowy.
(…)

Rezultatem tej analizy penetrującej zjawisko była wyprawa, trzecia już z kolei, do której obaj konstruktorzy przygotowali się bardzo starannie, nie omieszkawszy załadować swego statku mnóstwem skomplikowanej aparatury. W szczególności wzięli dyfuzator i specjalne działo, strzelające antygłowami. Podczas podróży, kiedy kolejno lądowali na Encji, Pencji i Cerulei, pojęli, iż nie będą w stanie przeczesać całego obszaru nawiedzonego plagą, bo chyba musieliby się w tym celu rozerwać na części. Prostsze było, rzecz jasna, rozdzielenie się i po naradzie roboczej każdy z nich udał się w swoja stronę.

Klapaucjusz długo pracował na Prespondii, zaangażowany przez  cesarza Zdziwosława Ampetrycego, który gotów był oddać mu córkę za żonę, byle pozbyć się potworów. Smoki najwyższego prawdopodobieństwa zapuszczały się nawet na ulice stołecznego grodu, a od wirtualnych wprost się aż roiło. Wprawdzie wirtualnego smoka, jak to powiada naiwny, szary człowiek,  „nie ma”, to jest nie może być w żaden sposób dostrzezony, jak również nie robi nic, co by zdradzało jego obecność, ale rachunek Cybra-Trurla-Klapaucjusza-Minogiego, a zwłaszcza równanie fali smoczej wyraźnie dowodzą, że smok przechodzi z przestrzeni konfiguracyjnej do realnej łatwiej, aniżeli dziecko  z domu do szkoły.
(…)

Zamiast uganiać się za smokami, co i tak niewiele by dało, Klapaucjusz, jako prawdziwy teoretyk, wziął się do rzeczy metodycznie  -  poustawiał na palcach i skwerach, w siołach i miastach probabilistyczne smokoreduktory i w niedługim czasie stały się potwory największa rzadkością. Zainkasowawszy tedy należność, dyplom honorowy i sztandar przechodni, Klapaucjusz wystartował, aby spotkać się ze swoim przyjacielem. Po drodze zauważył planetę, z której ktoś machał do niego rozpaczliwie. Przypuszczając, że to może Trurl, któremu przytrafiło się cos złego, Klapaucjusz wylądował. Znaki dawali mu mieszkańcy Truflofory, poddani króla Pstrycjusza.
(…)

Planetę ich zamieszkiwała tylko jedna potwora, ale z najprzeraźliwszego rodzaju Echidnych. Zaoferował królowi swoje usługi, ten nie od razu odpowiedział mu wprost, znajdując się najwyraźniej pod wpływem bezsensownej doktryny, która przyczyny powstawania smoków przenosiła w świat poza doczesny. Przeglądając miejscowe gazety, Klapaucjusz dowiedział się, że Echidna, która gnębi planetę, przez jednych uważana jest za egzemplarz pojedynczy, przez innych natomiast za istotę mnogą, zdolną znajdować się w wielu miejscach naraz. To dało mu do myślenia, chociaż wcale się nie zdziwił, ponieważ lokalizacja tych wstrętnych stworów podlega tak zwanym anomaliom smoczym i niektóre okazy, zwłaszcza roztargnione, bywają „rozmazane” w przestrzeni, co jest zwyczajnych efektem izospinowego wzmocnienia momentu kwantowego. Podobnie jak wynurzająca się z wody dłoń ukazuje nad jej powierzchnią pięć pozornie niezawisłych  od siebie palców, tak wynurzając się z przestrzeni konfiguracyjnej w realną, smoki wyglądają na mnogie, chociaż są tylko pojedynczym okazem.

Pod koniec kolejnej audiencji Klapaucjusz  spytał króla, czy nie było aby na jego planecie Trurla, opisując przy tym dokładnie wygląd swego przyjaciela. Jakież było jego zaskoczenie, gdy usłyszał, że, owszem, kolega bawił niedawno w państwie Patrycjuszowym, a nawet podjął się usunięcia Echidny, wziął zaliczkę i udał się w pobliskie góry, gdzie smoczycę obserwowano szczególnie często, po czym wrócił na drugi dzień, żądając całej należności, a jako dowód swojego triumfu okazał czterdzieści cztery smocze zęby. Doszło wszakże do pewnych nieporozumień i wypłata uległa wstrzymaniu aż do wyjaśnienia sprawy. Trurl miał się wówczas bardzo unieść, w sposób niezmiernie podobny do obrazy majestatu wyrażał się wielokrotnie i głośno o sprawującym władzę monarsze, a następnie oddalił się w niewiadomym kierunku. Od tego dnia słuch po nim zaginął, za to Echidna, pojawiwszy się na powrót jak gdyby nigdy nic, jeszcze srożej pustoszyła sioła i grody ku ogólnemu utrapieniu.

Dość mętna wydała się ta historia Klapaucjuszowi, trudno było jednak podawać w wątpliwość prawdę słów padających z ust królewskich, zabrał tedy plecak pełen najsilniejszych środków smokobójczych i samotnie wyruszył ku górom, których ośnieżone szczyty majestatycznie wznosiły się nad wschodnim widnokręgiem. Rychło dostrzegł na głazach pierwsze ślady potwora, zresztą gdyby ich nie zauważył, dałby mu o nim znać charakterystyczny zaduch siarkowych wyziewów. Szedł nieustraszony dalej, gotów do użycia w każdej chwili broni, którą przewiesił sobie przez ramię, spoglądając też nieustannie na strzałkę licznika smoków. Jakiś czas stała na zerze, potem jęła wykonywać niepokojące drgania, aż z wolna, jakby pokonując niewidzialny opór, podpełzła w pobliże jedynki. Teraz Klapaucjusz nie mógł  już wątpić w to, że Echidna znajduje się w pobliżu. Dziwiło go to niepomiernie, ponieważ nie mogło mu się w głowie pomieścić, aby jego kompan i słynny teoretyk, jakim był Trurl, pomylił się w obliczeniach i nie zgładził smoczycy. Trudno było uwierzyć i w to, iż nie wykonawszy zadania, wrócił na dwór królewski z żądaniem zapłaty za to, czego nie zrobił.
(…)

Szedł długimi krokami, kierując się według namiarów smokoindykatora, choć licznik wciąż pokazywał zero i osiem dziesiętnych smoka.
- Czy to jakiś dyskretny smok, czy kie licho? – zastanawiał się Klapaucjusz i co chwila zatrzymywał się, gdyż promienie słońca niemiłosiernie paliły, w powietrzu stał skwar, wokół nie było bodaj listka roślinności, tylko błoto zaschłe w szczelinach skalnych i rozprażone kamienie.
(…)

Czerwona strzałka podpełzła ku dziewiątce pod jedynką i zamarła. Nagle wskaźnik raźnie zawachlował. Sięgnął po reduktor prawdopodobieństwa i bacznie rozejrzał się wokół. Znajdował się na skalnej grzędzie  skąd mógł zajrzeć w głąb wąwozu, w którym coś się ruszało.
- Ani chybi, to ona! – pomyślał, bowiem Echidna jest rodzaju żeńskiego. Przyszło mu do głowy, że może to dlatego nie życzy sobie dziewic? Ale przecież dawniej chętnie je przyjmowała. Bardzo to dziwne, ale teraz najważniejsza jest celność, a wszystko dobrze się skończy. Na wszelki wypadek przygotował jeszcze drakodestruktor, którego tłok wtłacza smoki w niebyt.
(…)

Dołem wąskiej dolinki, po dnie wyschłego potoku, szarobura, z zapadniętymi jak od głodowania bokami, sunęła smokini olbrzymich rozmiarów. Chaos myśli ogarnął głowę Klapaucjusza. Może anihilować ją, poprzez zmianę macierzy smoczej z dodatniego na ujemny, wskutek czego statystyczne prawdopodobieństwo niesmoka weźmie górę nad smokiem? Ale bardzo to ryzykowne zważywszy, że jedno drobne drgnienie może spowodować katastrofalną różnicę w skutkach, bo juz niejednemu w podobnych opałach wyszedł zamiast niesmoka  -  niesmak. Ponadto totalna deprobabilizacja uniemożliwiłaby zbadanie natury Echidny. Wahał się więc smakując w wyobraźni obraz smoczej skóry na ścianie swojego gabinetu, lecz nie czas było oddawać się marzeniom.
(…)

Przełożył więc fuzję z reduktorem do lewej ręki, a w prawą chwycił garłacz, naładowany antygłową, wycelował starannie i nacisnął spust. Huknęło jak diabli, chmura dymu otoczyła Klapaucjusza, tak że na dobrą chwilę stracił potworę z oczu.
(…)

Stare bajędy powiadają o smokach mnóstwo rzeczy nieprawdziwych. Tak na przykład głoszą, jakoby smoki miewały po siedem głów. Tak nigdy nie bywa. Smok może mieć tylko jedną głowę, ponieważ obecność dwóch prowadzi natychmiast do gwałtownych kłótni i sporów; dlatego wielogłowce wyginęły wskutek wewnętrznych niesnasek. Z natury uparte i tępe, potwory te nie znoszą najmniejszego sprzeciwu, więc dwie głowy w jednym ciele doprowadzają do szybkiej śmierci. Każda bowiem, pragnąc drugiej zrobić na złość, powstrzymuje się od posiłków, a nawet celowo wstrzymuje oddech  -  z wiadomym skutkiem. Ten właśnie fenomen wykorzystał Euforiusz Tkliwas, wynalazca rusznicy antygłowowej. Smokowi wstrzeliwuje się w cielsko małą, poręczną główkę elektroniczną, wówczas momentalnie dochodzi do awantur, waśni, w rezultacie smok sztywnieje, jakby tknięty paraliżem, tkwi na jednym miejscu dobę, tydzień, czasem miesiąc; bywało, że dopiero po roku zmogło go wyczerpanie. W tym czasie można z nim robić, co się komu żywnie podoba.

Jednak smok, którego poraził Klapaucjusz, zachowywał się  co najmniej dziwnie. Wspiął się wprawdzie na tylne łapy z rykiem, od którego posypał się gruz ze zboczy, bił też ogonem o skały, aż zapach krzesanych iskier wypełnił cały wąwóz, potem jednak podrapał się w ucho, odchrząknął i spokojnie ruszył dalej, tyle że przyśpieszył do truchtu.  Nie wierząc własnym oczom, Klapaucjusz pognał grzbietem skalnym, skracając sobie drogę ku ujściu wyschłego potoku.
(…)

U zakrętu kucnął za głazami, przyłożył do oka miotacz nieprawdopodobieństwa, wycelował i uruchomił depossybilitatyzatory. Łoże lufy zadrżało mu w ręku, broń zagrzana otoczyła się mgiełką, smoka zaś okrążyło halo jak księżyc przepowiadający niepogodę, ale się nie rozwiało! Po raz wtóry uczynił Klapaucjusz smoka najzupełniej nieprawdopodobnym; natężenie impossybilitatywności zrobiło się takie, że przelatujący motylek zaczął skrzydełkami nadawać alfabetem Morse'a drugą  „Księgę dżungli”, a wśród załomów skalnych zamajaczyły cienie wróżek, wiedźm i dziwożon, wyraźny zaś odgłos tętniących kopyt zwiastował, że gdzieś za smokiem harcują centaury, wydobyte z niemożliwości strasznym napięciem miotacza. Lecz smok, jak nigdy nic, przysiadłszy ociężale, ziewnął i zaczął się ze smakiem czochrać tylnymi łapami w obwisłe podgardle.

Rozpalona broń parzyła palce Klapaucjusza, który rozpaczliwie naciskał cyngiel, czegoś podobnego nie przeżył dotąd – pobliskie co mniejsze kamienie wolno unosiły się w powietrze, kurz zaś, który czochrający się smok wyrzucał spod zadu, zamiast opaść w bezładzie, ułożył się w powietrzu w wyraźnie czytelny napis: SŁUGA PANA DOKTORA. Pociemniało, bo z dnia robiła się noc, kilka dużych wapiennych głazów ruszyło na przechadzkę, z cicha gaworząc o tym i o owym, jednym słowem działy się już prawdziwe cuda, lecz straszliwe bydlę, spoczywające o trzydzieści kroków od Klapaucjusza, ani myślało znikać.

Klapaucjusz rzucił miotacz, wydobył zza pazuchy granat przeciwsmokowy i polecając dusze macierzy wszechspinorowych przekształceń, cisnął go przed siebie. Zagrzmiało, a wraz ze skalnymi okruchami wyleciał w powietrze ogon smoka, zaś smok najzupełniej ludzkim głosem wrzasnął :  -  Gwałtu! – i puścił się pędem prosto na Klapaucjusza. Ten, widząc nadchodzącą rychłą śmierć, wyskoczył z ukrycia, ściskając kurczowo krótką włócznię z antymaterii. Zamachnął się i wtem usłyszał krzyk:
- Przestań! Przestań! Nie zabijaj mnie!
- Co to, smok mówi!? – przemknęło przez myśl Klapaucjuszowi  -  Nie, chyba oszalałem … Lecz spytał: - Kto mówi, czy to smok?
- Jaki smok. To ja!

Z rozwiewającej się chmury pyłu wychynął Trurl; dotknął szyi smoka, coś tam przekręcił i olbrzym opadł wolno na kolana, zamierając z przeciągłym chrzęstem.
-  Co to za maskarada? Co to ma znaczyć? Skąd jest ten smok? Co w nim robiłeś? – zasypał go pytaniami Klapaucjusz. Trurl, otrzepując się z kurzu, odpowiedział:
- Dajże mi dojść do słowa! Unicestwiłem smoka, a król nie chciał mi zapłacić …
- Dlaczego?
- Nie wiem, pewnie ze skąpstwa. Zwalał to na biurokrację, że musi być komisyjny protokół oględzin, pomiary, sekcja, zebranie rady tronowej, a to, a sio. Główny strażnik skarbca mówił, że nie wiadomo jak wypłacić, bo ani to fundusz płac, ani bezosobowy. Jednym słowem, choć prosiłem, nalegałem, chodziłem do króla, do skarbnika, do rady, nikt nie chciał ze mną gadać. A kiedy polecili mi złożyć wniosek z fotografiami smoka, odszedłem. Ale zastałem smoka już w stanie nieodwracalnym, zwlokłem więc z niego skórę, wyciąłem trochę leszczynowych gałązek, potem napatoczył się stary słup telegraficzny, a wiele więcej nie było trzeba. Wypchałem tym wszystkim smoczą skórę , no i tego …  -  zacząłem udawać ..

- Tyś uciekł się do tak haniebnej rzeczy? Ty? Ale po co właściwie, skoro ci nie zapłacili? Nic z tego nie rozumiem.
- Jakiś ty głupi  -  wzruszył pobłażliwie ramionami Trurl.  -  Przecież oni mi wciąż przynoszą daniny! Dostałem już więcej, niż mi się należało.
- Ale to brzydko wymuszać  -  upierał się Klapaucjusz.
- Dlaczego? A czy robiłem coś złego? Spacerowałem  po górach, a wieczorami trochę wyłem. Okropnie jestem zmachany – dodał, siadając obok Klapaucjusza.
- Czym zmachany? Wyciem?
- Ależ ty dwóch do dwóch nie potrafisz dodać. Jakim znowu wyciem? Noc w noc muszę taskać worki ze złotem z umówionej jaskini na górę, gdzie przygotowałem sobie poletko startowe. A i sama smocza skóra waży jak nie wiem co, a muszę ją dźwigać, tupać w niej i ryczeć. To za dnia, a w nocy tamta harówka. Cieszę się że przyjechałeś, bo już miałem tego naprawdę dosyć.
- Ale dlaczego ten smok nie zniknął, znaczy ten wypchany maszkaron, kiedy prawdopodobieństwo zmniejszyłem aż do cudów?  -  zechciał się dowiedzieć Klapaucjusz.
- To z przezorności   -  wyjaśnił Trurl. – Przecież mógł się tu napatoczyć jakiś głupi myśliwy, choćby nawet  Bazyleusz, więc założyłem pod smoczą skórę ekrany antyprobabilistyczne. A teraz pomóż mi, bo pozostało do wniesienia parę worków z platyną, których nie chciało mi się targać samemu, a to ze wszystkiego najcięższe.

*******

Wykaz moich notek na portalu "Szkoła Nawigatorów" pod linkiem:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/troche-prywaty

 

 

 

 



tagi: fantastyka prawie naukowa 

stanislaw-orda
19 maja 2023 16:45
8     861    3 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

chlor @stanislaw-orda
19 maja 2023 18:32

Te kawałki są na początku śmieszne, ale im dalej tym stają się nudniejsze. Lem chyba świetnie się przy nich bawił.

 

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @chlor 19 maja 2023 18:32
19 maja 2023 18:44

Kontekstem sa odniesienia do teorii kwantów. Bez tego tła, zgadzam sie, moze to nudzić.

Mnie nie nudzi.

"Cyberiada" S. Lema była  pierwszą ksiązką, którą w swoim życiu nabyłerm za swoje pieniądze ("stypendium pobierane przez rok w szkole średniej). Za nieswoje książek do tego momentu nie kupowałem, korzystałem z biblioteki szkolnej i publicznej. Drugim tytułem  (również za stypendium) były "Planety". J. Sadila,  wydane w "Bibliotece Problemów".   Zrozumiałe, że mam do książki S. Lema duzy sentyment, chociaż za najlepszą uważam jego ostatnią pozycję z dziedziny tzw. belertrystyki, czyli "Fiasko".

zaloguj się by móc komentować

chlor @stanislaw-orda
19 maja 2023 19:04

Miałem okres fascynacji Lemem (tak końcówka podstawówki i część szkoły średniej). Parę jego książek było właściwie o niczym: Powrót z gwiazd, Obłok Magellana.

 

 

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @chlor 19 maja 2023 19:04
19 maja 2023 19:35

Tamtych nie czytałem. "Solaris" także nie, a "Głos Pana" zmęczyłem, ale mi się nie podobał.

Właściwie to zacząłem lekturę Lema (poza "Cyberiadą") dopiero od "Summa technologiae", czyli tytułów wydanych po 1964 r.

zaloguj się by móc komentować

Brasil @stanislaw-orda 19 maja 2023 19:35
19 maja 2023 22:48

Solaris, to jest moja ulubiona książka Lema. Wyobrażenia człowieka o obcych formach życia są dość infantylne, uszy różowe ,nos jak trąba,gwiezdne wojny itp.

Solaris jest na czasie... sztuczna inteligencja to nie robotyka, jak mawiał Lem człowiek będzie najgłupszym elementem w swoim otoczeniu. Po przekroczeniu pewnwgo progu zechce mieć emanacje biologiczną bądz manipulować słabymi umysłami. Wchodzimy w świat gdzie narkotyczne wizje będą rzeczywistością dla dużej części populacji, wyłączeni z obiegu. W Solaris jest opis powrotu, uporczywego, najbardziej skrywanych tajemnic ludzkiej duszy, wizja czyśca przy tym to pikuś. Dręczenie na zamówienie... dzień bez wizji będzie dniem szczęśliwym. I pomarzymy o laniu wodą z węża w celu zebrania myśli.

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @stanislaw-orda
19 maja 2023 23:01

To jest jak najbardziej z oficjalnej strony E=hv .

To hv czytane jest jak: ha ni

:)

 

P.S.

Jest potrzeba czytania na głos. Jak widać to nie języki się plączą, ale alfabety.

 

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @MarekBielany 19 maja 2023 23:01
20 maja 2023 07:01

Nadal nie nadążam za twoimi skojarzeniami.

Serio o kwantach będzie dopiero w kolejnej notce z cyklu  cyklu astro-fiz.:
http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/troche-prywaty

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @Brasil 19 maja 2023 22:48
20 maja 2023 09:27

Podobno "Solaris" była to metaforyczna wizja przyszłosci oparta  na  doswiadczeniach  wojennych  Autora.

Całkiem sporo tych Lemowych wizji znajduje  swoją  realizację. Zresztą, ja jego publikacji nie oceniam w kategorii stricte literackiej, bo nie był to przeciez wybitny stylista. Daleko mu do formatu Tomasza Manna {"Wybraniec" !), Hermanna Brocha czy Heimito von Doderera, żeby przykładowo wymienić tylko niemieckojęzyczne asy języka literackiego.

Ja go oceniam poprzez taki oto pryzmat, że Lem trzyma sie, o ile tylko to możliwe w konwencji literackiej, praw fizyki i osiagnięć astronomii.
A jako że  astro-fiz.  to moja pierwsza "miłość" (której pozostaję wierny), zatem moje gusta literackie nie są zbyt szeroko podzielane.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować