-

stanislaw-orda : [email protected].

Podróż do kresu nocy, Warszawa 7 wrzesień 1944

Ostatki w temacie okupacyjnym, czyli wspomnienie Marii Czapskiej (1894-1981), opublikowane
6 października 1946. 
http://archiwum.czapscy.org.pl/czapska_maria.pdf
https://www.czapscy.org.pl/maria-czapska/

Do oryginalnego tekstu dodałem jeden przypis i kilka przekładów niemieckich zwrotów.

******

„To było 7 września 1944 około pierwszej po południu. Domy się dopalały, a wokół sucho trzaskały granaty. Nieprzyjaciel, posuwając się, obrzucał nimi bramy, piwnice i każdy załom muru. Nasz dom i sąsiedni pod nr 15-tym były ostatnimi „żywymi” domami na ulicy Czackiego.

Z gruzów nr 19-tego doszły nas niebawem rosyjskie nawoływania. A więc zajmą się nami własowcy. Wiedziałam, czym to grozi. Ale gorączka i przemęczenie do tego stopnia stępiły wrażliwość, że nawet nie czułam lęku wobec tego co się za chwilę miało stać. Niech się już stanie !

Spotykaliśmy oddziały tego wojska w okolicach Warszawy i w Mińsku Mazowieckim. Były starannie selekcjonowane ze stujęzycznej i wieloplemiennej masy rosyjskich jeńców, dobierane wedle szczepów. Garnizony, pełniące służbę w Polsce, były po większej części mongolskie. Od grubych rysów i krągłych głów plemion jakuckich czy tunguskich, miedzianych płaskich twarzy Kazachów, do żółtolicych, niemal chińsko-skośnookich albo drobnych, o cerze oliwkowej, łagodnym owalu twarzy i dziecinnym wyrazie. Widziałam też pod niemieckim mundurem, ze swastyką na klamrze pasa lub z napisem "Gott mit uns", ciężkich, czarnych Ormian, bladych Gruzinów czy też ludzi z innych, nie znanych mi plemion kaukaskich. Byli trzymani w bardzo surowej dyscyplinie, pod rozkazami podoficerów niemieckich, musieli się uczyć języka, składali bowiem raporty w łamanej niemczyźnie.
Ludności polskiej zapowiadali, że o ile armia niemiecka będzie się wycofywała z Polski, pohulają sobie i wszystko będą palili - że mają to obiecane. Przez spalone domy i podziemne korytarze dotarli do drzwi naszych suteren, ale nie śmieli wyjść na podwórze.
- Partizany jest' !?  -  krzyczęli.
Poszłam z p. Wolską, żeby się z nimi rozmówić.
-  Nie ma tu wojska, wyszło, zostały same stare kobiety i chorzy.
-  A mołodyja jest' !? Mołodyja żenszcziny? ….
  Niet mołodych...

Z pistoletami w ręku i kościelnymi, barwnie zdobionymi świecami, zatkniętymi za pasem (czy nie z cerkwi na Podwalu?) zziajani i podnieceni, wyskoczyli z piwnic, obrzucając sąsiednią bramę granatami.

Część rozbiegła się po domu, inni spędzili naszą nieszczęsną gromadę na podwórze. Patrzałam w ich twarze. To nie byli Ukraińcy, którym przypisywano barbarzyńską ewakuację Ochoty oraz "likwidację" szpitala wolskiego (wymordowanie chorych i całego personelu lekarskiego). Nie byli to również mongolscy Azjaci. Bardzo śniada cera, czarne włosy, ściągłe, wydatne rysy; rozmawiali pomiędzy sobą językiem o gardłowych dźwiękach. Mieli rozpięte kołnierze, oczy dziko rozbiegane, pełne żądzy i lęku zarazem. Podświadomie starałam się nawiązać z nimi jakieś ludzkie porozumienie.
- Kto jesteście? - spytałam.
- Tiurki, mahometanie.
- Gdzie jest wasz kraj, wasza ojczyzna?
- Daleko, daleko...

I ta daleka wizja unieruchomiła i złagodziła na chwilę dzikość spojrzenia.
- Czy dawno opuściliście wasz kraj?
- Dawno, bardzo dawno...

Na pierwszym piętrze żołnierze trafili na zatrzaśnięte drzwi od naszej kuchni i sądzili, że to pułapka. Podniósł się gwałt, wybijali już kolbami deski. Poszłam z kluczem otworzyć. Dwóch Niemców skakało sobie do oczu. Żołnierz z pianą na ustach wyrzucał podoficerowi, że każe mu przetrząsać strych a sam zagląda do kufrów po mieszkaniach, tamten bronił z patosem swej godności podoficera armii niemieckiej.
-  Abmarschieren !  (odmaszerować) zawołał wreszcie starszy.
Ruszyliśmy po nasze walizki, które stały tuż na parterze.
-  Nie wolno !  -  krzyknął Niemiec.
Wstawiłam się za tymi, którzy nie mieli nic ciepłego na sobie.
-  Tut mir Leid. Unmöglich (Przepraszam. Niemożliwe) -  odparł z udaną grzecznością, zastępując nam drogę. Nasze tłumoczki z ostatnimi „skarbami” uważał już za swoją prywatną zdobycz -  miał je na oku.

I zepchnęli nas do podziemi. Szliśmy pod strażą  „Tiurków" przy zapalonych świecach, ubranych w kwiatki i święte obrazki, potykając się o progi, przeciskając przez wyłomy w murach fundamentów. To jeden, to drugi przyskakiwał do jednej z nas. I grożąc pistoletem powtarzał: ,,Dawaj zołoto! Najdu - ubju !". Wolną ręką przeszukiwał kieszenie, macał paski, kołnierze, przetrząsał ręczne torebki. Wiedzieli gdzie szukać. Opóźniało to pochód. Traciłyśmy się z oczu, potem przyśpieszałyśmy kroku, żeby się nie pogubić w ciemnościach, nie zostać sam na sam z tymi strasznymi ludźmi. Widziałam jak p. Zofia N. spod "dziewiętnastki”, osoba bardzo wiekowa ranna w głowę i rękę, upadła już w naszym podwórzu w chwili gdy nas tam zgromadzono. Podnieśli ją wtedy. Była to twarda kobieta kresowa o jasnych oczach i wielkim uroku. Syn jej, znany z szalonej odwagi w ubiegłej wojnie, starszy kolega moich braci, był wykładowcą na tajnych kursach wojskowych. Aresztowano go w przygodnej obławie i po kilku tygodniach zwolniono w dzień św. Zofii.
-  To były najszczęśliwsze imieniny w moim życiu  -  wyznała mi wtedy p. Zofia z promiennym blaskiem w oczach. Zeszła jeszcze z nami do podziemi, ale już jej więcej nie spotkałam, musieli ją tam dobić. Minęliśmy jedno podwórze, i znowu po gruzach ,,dziewiętnastki" wpędzono nas w podziemie. Czy to już tu? Ale nie, żołnierz ciągnie w głąb najmłodszą z nas. Ona, zawsze strwożona o życie matki, czepia się jej kurczowo, powtarzając błagalnie:
- Razem, niech nas pan nie rozdziela, wszystkie razem !
Tłumaczę jej, o co chodzi.
- Ach, tak?  -  dziwi się jakby wrócona z innego świata  -  ja myślałam, że chcą tu mamę rozstrzelać... I w tonie głosu tej dziewczyny o wyjątkowo surowych obyczajach słyszę odprężenie, ulgę wobec odsuniętej grozy śmierci.

Górą tliły się jeszcze krokwie, mury były nagrzane jak piece. Dym i woń spalenizny chwytały za gardło. Piwnica, w którą nas żołnierz wreszcie wepchnął, była założona pierzynami, pot spływał nam po twarzach. Przeszedł jeden "Tiurek", potem drugi. Trzymałam matkę dziewczyny w objęciach, żeby chociaż nie widziała. Usiłowałam odmawiać z nią litanię do Matki Boskiej ale inwokacje mi się plątały. Potem nagle zostałyśmy same. Wyszłyśmy schodkami na dziedziniec Banku Handlowego. U progu leżał trup starej kobiety. Szlachetne, spokojne rysy, białe włosy, pogoda śmierci, ale pozycja jej na wpół obnażonego ciała nasuwała ohydne przypuszczenia.

"Tiurcy" zniknęli. Zaczęliśmy szukać wyjścia poprzez zawalone gruzem hale banku, po których ostrożnie, w cienkich pantofelkach stąpała p. Krasińska, ciężko dysząc.
- Schneller! Schneller! - krzyknął ku nam żołnierz stojący na ul. Traugutta.
Pomagałam p. Krasińskiej zejść na ulicę przez wyłom w murze.
- Sie sehen, - powiedziałam żołnierzowi, - prowadzimy starców i chorych.
- Tak, starcy ! - rzucił ironicznie - a młodzi? Die sind bei den Banditen !
- Warum Banditen? Walczymy o naszą wolność!
- Freiheit! (wolność) - wybuchnął z wściekłością. - Czego wam się zachciewa ? Mieliście w Warszawie wszystko, aż w nadmiarze. Na niczym wam nie zbywało i Verfluchte Polacken !
Wszystkim wam się kula należy! Alle musst ihr erschossen werden ! (wszyscy powinniście być rozstrzelani)

Ulica Traugutta, wypalona w tej części już w 1939. Zamurowane okna dawnego „Zodiaku"
- wspomnienie jego zacisznych salek i naszych obrad artystyczno-literackich. [vide: przypis 1]

W oknie spalonego sklepu prof. Rzecki urządził "kącik", gdzie jego córka sprzedawała ciastka.
Ta dziurka o zielonych okiennicach nazywała się „Pod Murzynkiem" (nad oknem był wmurowany odlew głowy murzyna). Na malutkiej ladzie świeciły pączki i napoleonki. Oparci o deseczkę wystawy przedłużali tu nasi chłopcy swoje pogwarki, zwabieni panienką w okienku i ciastkami. Kiedy to było? Przed laty? Nie, półtora miesiąca temu.

 Przez wypaloną bramę ruszył nasz pochód w głąb tego bloku, aż na podwórze pałacu Kronenberga, także już kilkuletniej ruiny. Jakieś zwaliska porosłe trawą, trupi zaduch i roje much. Jest nas kilkadziesiąt osób, wygarniętych z piwnic ul. Czackiego. Po bokach tego dziedzińca stoją karabiny maszynowe. Niemcy siedzą rozparci rozparci w ogrodowych fotelach, coraz to repetują broń. Ostrowłosy terrier aportuje hełmy, które mu od niechcenia rzucają, wśród wybuchów głośnego śmiechu. Jeden z naszych towarzyszy, mężczyzna o chorowitym wyglądzie, wyciągnął małą książeczkę do nabożeństwa i spokojnie czytał z niej, może modlitwy za konających?
Moja towarzyszka z piwnicy, bardzo podniecona, rzucała wciąż jakieś uwagi.
- Każdy z nas ma swoją własną chwilę śmierci - powiedziałam. - Chciałabym się skupić...
- Uważam, iż jestem aż nadto dobrze na śmierć przygotowana! - odparła gorzko, błyskając białymi zębami w umorusanej twarzy.

Ta twarz zakopcona, zwichrzone włosy i białka ruchliwych oczu nadawały jej jakiś murzyński wygląd.

"Kiedy puszczą tę pierwszą serię - pomyślałam - a potem będą dobijali jak w kościele Jezuitów na Rakowieckiej?". Nie chciało mi się umierać.  Oparłam głowę o kolana Niny. Siedziała prosto na jakimś zwalonym murku, smukła, spokojna w swojej niebieskiej płóciennej sukience, nie wypuszczała z rąk ręki matki. Ona też przeszła przez tamtą piwnicę i też na oczach matki. Chciała się wykupić złotą bransoletką.
- Nie chcę złota, ale ciebie ! - powiedział jej dzikus.
- Aufmarschieren ! (maszerujcie tam)
Więc nie rozstrzelają?!

Ruszyliśmy w pochód poprzez zgliszcza ul. Królewskiej na pl. Piłsudskiego. Stało tam kilka potrzaskanych albo na pół spalonych czołgów. Inne krążyły dokoła placu. Oba gmachy sztabu głównego, kolumnada od ogrodu Saskiego i pałac BrühIa były jeszcze nietknięte, także hotel Europejski. Książę Józef wskazywał swoim krótkim mieczem walczące miasto. Słońce już zachodziło. Niebo gorejące było lekko zamglone. Zachodnia, wypalona część Warszawy leżała martwa; płonąca i oporna została za nami. Jeszcze jeden postój pod murem przy ul. Ossolińskich - i w drogę, nieustannie zapędzani przez kilku niemieckich żołnierzy. Wleczemy się długim szeregiem w kierunku Woli przez pl. Teatralny, Senatorską, pl. Bankowy, Elektoralną, Żelazną Bramę, Chłodną, Wolską. Pustka i zgliszcza. Jezdnia środkiem oczyszczona. Po bokach szczątki barykad. Na skwerach i pod murami mogiły. Na skrzyżowaniach, w załomach ścian przygodne "Bierstuby". Pozbierane krzesełka, stoliki i stołki. Żołnierze piją piwo i rechoczą:
- Die Banditen ! ha, ha, ha ! Da sind sie, die Banditen ! (Oto oni, bandyci)

W pewnej chwili jakiś młody Niemiec zbliżył. się do Niny. Szła z matką na przedzie, uderzając postawą i urodą na tle szeregu mar, i towarzyszył jej przez chwilę. Okazało się, że ją ostrzegał.
- Wszystkie nasze pomocnicze wojska, to własowcy, - mówił, - niech się pani nie odłącza od gromady, to kompletna dzicz.
- Dziękuję, wiem o tym.

Ja szłam prawie ostatnia, ciągnąc p. Krasińską (zmarła w kilka dni potem w Pruszkowie na atak serca). Za nami wlokło się jeszcze dwóch starców z naszego domu. Słyszałam jak ich bito, wyśmiewano, nie mogli nadążyć i musieli także zginąć - dobici. Nie oglądałam się, za chwilę mogło nas obie spotkać to samo.
Na rogu Młynarskiej, w pobliżu szpitala św. Stanisława, spotkaliśmy grupę sióstr Czerwonego Krzyża. Miały na głowach dobrze nam znane czepki warszawskiej szkoły pielęgniarek. Kotły z kawą stały na skraju ulicy, wokoło kręciło się kilku żołnierzy niemieckich.
- Uwaga, - szepnęła jedna z naszych towarzyszek, - są może na służbie niemieckiej, milczeć, podać dalej !

Nasza eskorta dała nam się zatrzymać na krótką .chwilę, kawa była zimna, gorzka i oczywiście niemiecki „ersatz", ale piłyśmy chciwie, bo gardła miałyśmy zaschnięte i spieczone usta. Nie zamieniłyśmy z tymi dziewczętami ani jednego słowa. Widocznie pozwolono im zorganizować tę skromną pomoc dla uchodźców warszawskich pod warunkiem milczenia;były zapewne śledzone przez otaczających żołnierzy. Spojrzeniem powiedziały nam jednak wszystko co człowiek może powiedzieć człowiekowi cierpiącemu i .sponiewieranemu. Oczy ich, pełne żałosnej trwogi i współczucia w twarzach bez uśmiechu, mam dotychczas we wdzięcznej pamięci.

Trwało to zaledwie kilka minut.

Doszłyśmy wreszcie do na wpół rozbitego kościoła na Woli. U drzwi stała warta, w kościele było już zupełnie ciemno. Koczowało tu kilkaset osób. zajętych tego dnia na Powiślu i ulicach Kopernika, Smolnej, Czackiego, Świętokrzyskiej. Po kątach tliły się jakieś ogarki, ludzie urządzali sobie legowiska na ołtarzach, na stopniach ołtarzy, na ławkach i między ławkami; niedawno przybyli siedzieli lub leżeli wprost na kamiennej posadzce,  potrzeby fizjologicżne załatwiano po kątach:

O świcie kościół otworzono, weszło kilku Niemców, jeden oficer przechadzał się z zadartą głową pośród gromad wygnańców. Przystąpiłam do niego z zapytaniem, jaki będzie nasz los. Nie odpowiedział mi jakby był głuchy, i nie przerwał przechadzki, a kiedy mu zaszłam drogę
i powtórzyłam pytanie, szczeknął na mnie jakimś złym słowem jak wściekły pies.

 Około 8-ej wypędzono nas wszystkich na dziedziniec kościelny i pod zdwojoną strażą powlekliśmy się na dworzec Zachodni. Kolumna nasza była tak długa, że nie widziałam ani jej początku ani końca. Do ludzi zamkniętych w kościele musiały dołączyć inne grupy, było nas chyba kilka tysięcy.

Na dworcu załadowano nas do wagonów Elektrycznej Kolei Dojazdowej i zawieziono do Pruszkowa.

Przez okna zobaczyłam nagle zieleń drzew, ogrody kwiatowe, ładne domy, ludzi krzątających się lub odpoczywających, spokojny, normalny świat o kilka kilometrów od umierającej Warszawy !

Za drutami kolczastymi i w halach pruszkowskich warsztatów kolejowych przewalało się ludzkie
mrowie, doprowadzone do ostatecznego zdziczenia lub tępego zobojętnienia. Panowało tu brutalne prawo pięści w walce o kąt pod dachem, o jakąś deskę, garść słomy, miarkę zupy. Klęska, wygnanie, załamanie wszelkich nadziei zasiały pomiędzy nas wrogość, podejrzliwość, nienawistne poróżnienie klas i środowisk. Lżono się wzajemnie, szukając winowajców.

Napór głodnych i oszalałych wstrzymywały bagnety mongolskich najemników. Specjalne komisje niemieckie segregowały ludzi na zdolnych do pracy i niezdolnych. Raz albo dwa razy na dobę odchodziły transporty do Niemiec. Starców, chorych, oraz kobiety z drobnymi dziećmi ładowano na węglarki i rozpychano po Polsce, czyli po jej skrawku, nie zajętej jeszcze części generalnej guberni, na lewym brzegu Wisły.

Pruszków był ostatnim etapem mojej „podróży do kresu nocy" i tej nocy ostatnim kręgiem. Jako chorą, wskutek energicznych starań znajomej siostry z Polskiego Czerwonego Krzyża, zwolniono mnie po dwóch dobach spędzonych w obozie. Wyszłam za druty i mogłam szukać ratunku na własną rękę. Świeciło jesienne słońce. Pajęczyny babiego lata osnuwały niezaorane ścierniska, szosami szły kolumny niemieckich samochodów, polnymi drogami - strwożeni ludzie, objuczeni resztką swego dobytku, wygnańcy z Jabłonny, Poniatowa, Bielan. Na horyzoncie słały się dymy Warszawy.

Miała jeszcze walczyć 26 dni z garścią ręcznej broni, o głodzie, bez wody, przeciwko całej potędze armii niemieckiej. O co? O śmierć z bronią w ręku, a nie w komorach gazowych, o grób pod gruzami rodzinnego miasta i o jego sławę: 65 dni wolności kosztem dwustu tysięcy poległych i kosztem zniszczenia wszystkich pamiątek ukochanej stolicy.”

Przypis 

„ZODIAK”

Najmodniejsza od pewnego czasu artystyczna kawiarnia Zodiak na Traugutta to gustownie urządzony lokal Jadwigi Kowarskiej, żony znanego malarza Felicjana Kowarskiego, którego obrazy wiszą tu na białych ścianach podobnie jak płótna Rafała Malczewskiego. Za kotarą sala bilardowa […]. Kelnerki w Zodiaku, w granatowych sukniach z białymi lub złotymi fartuszkami, są uprzejme, a w szatni palta odbiera autentyczny Murzyn […], mówi on i rozumie po polsku jak rodowity warszawiak. W gruncie rzeczy ów szatniarz, który zwał się Diak, był prawie rodowitym warszawiakiem. Nic dziwnego, że znakomicie mówił po polsku, bo przyjechał do Polski jako małe dziecko, uzyskał polskie obywatelstwo i w wieku poborowym odbył służbę w lotnictwie. Po wybuchu II wojny światowej zgłosił się do swej jednostki i zginął podczas bombardowania lotniska w pierwszych dniach nalotów wrześniowych.
[Tadeusz Wittlin w: „Ostatnia cyganeria", Łomianki 2010]

Budynek Banku dla Handlu i Przemysłu, w którym na parterze mieścił się Zodiak, spłonął we wrześniu 1939 roku od bomb niemieckiego lotnictwa. Długo jeszcze zrudziały w ogniu szyld, przedstawiający dwanaście znaków zodiaku, wisiał, skrzypiąc na wietrze nad pustym, wypalonym wnętrzem ostatniej, modnej przed wojną warszawskiej kawiarni.
[Krystyna Uniechowska w: „Antoni Uniechowski o sobie i innych", Warszawa 1961.

******

Wykaz moich dotychczasowych notek na "SN" pod linkiem:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/troche-prywaty

 



tagi: warszawa '44 

stanislaw-orda
17 lutego 2022 16:13
2     964    11 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

gabriel-maciejewski @stanislaw-orda
17 lutego 2022 17:57

Właśnie dlatego do białej kur...icy doprowadzają mnie opinie różnych Częstochowskich, 

zaloguj się by móc komentować

Maginiu @stanislaw-orda
17 lutego 2022 19:12

Tak jakbym słyszał co opowiadały matka, ciotka i teściowa. Wszystkie  przeszły przez koścół parafii św. Wojciecha przy ulicy Wolskiej 76, róg Sokołowskiej. Potem był  Pruszków. To były młode dziewczyny, 18-25 lat. Podziwiam Marię Czapską, że zdobyła się  na taką relację. No... ale  była dużo starsza od tych "moich" dziewczyn.

Kiedyś już pisałem o tym w SN, ale przypomnę.  Ciotka w PRL-u  zarabiała nieźle w biurze projektów, postanowiła wybrać się na wycieczkę życia do Francji samochodem. W ciotki psychice  Powstanie i ewakuacja zostawiła tak gigantyczny ciężar nienawiści do wszystkiego co niemieckie, że do Francji jechała przez Czechosłowację, Węgry, Jugosławię , Włochy - byleby tylko nie usłyszeć niemieckiego. 

Brat teściowej zaplątał się podczas ewakuacji w te same okolice kościoła na Woli, róg Górczewskiej i Sokołowskiej - tam jest wiadukt kolejowy, a Górczewska przechodząc pod wiaduktem tworzy jakby nieckę.  Opowiadał (wtedy piętnastoletni chłopak), że w  tej niecce zebrało się jezioro krwi - na nasypie kolejowym Niemcy rozstrzelali kilka tysięcy osób w początkach Powstania. Ta jego opowieść za każdym razem coraz bardziej mi się wbijała w pamięć, kiedy - jeszcze niedawno - chodziłem pod wiaduktem  do piekarni na Sokołowskiej. Ta  codziennie wracająca świadomość gdzie ja drepczę - spowodowała, że w końcu zmieniłem trasę i wchodziłem w Sokołowską z przeciwnej strony, od ulicy Wolskiej , przechodząc obok kościoła parafii św. Wojciecha. Kościół, potężny,  zbudowany z czerwonej cegły, z wysokimi dwiema wieżami, nadal, mimo upływu70 lat, był cały bardzo mocno postrzelany z czasu  Powstania, widoczne były liczne ubytki cegieł, zwłaszcza na niewielkiej wysokości nad chodnikiem - to tam rozstrzeliwano ludzi, przetrzymywanych wewnątrz w pierwszych tygodniach Powstania. No i nagle pewnego dnia, ze cztery lata temu, zobaczyłem, że ustawiono rusztowania, zaczęły się prace naprawcze. Rusztowania zdjęto, kościół ojawił się gładki, piękny, wypiaskowany, jak nowy. Proboszcz jest zapewne świetnym zarządcą i gospodarzem parafii. A ja zamknąłem firmę, zostałem emerytem i już tamtędy nie chodzę.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować