-

stanislaw-orda : [email protected].

Rok nie wyrok, albo jak wygrałem zakład; część 1

albo o tym jak nie zostałem oficerem (rezerwy) Sił Zbrojnych Polskiej Republiki Ludowej
(propagandowa, choć nieoficjalna nazwa ww. formacji militarnej brzmiała Ludowe Wojsko Polskie)
 

Było tak.

Nadszedł AD 1975. Ledwo trzy miesiące temu rozpocząłem pierwszą pracę zawodową, a raptem dwa tygodnie wcześniej obroniłem pracę magisterską. Podobnie jak spora część absolwentów SGPiS, miałem w kieszeni skierowanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej w ramach Szkoły Oficerów Rezerwy, która znajdowała się na terenie Ośrodka Szkolenia Wojsk Lądowych im. Rodziny Nalazków w garnizonowym mieście Elblągu. Oczywiście w tym OSWL funkcjonował nie tylko SOR, ale także różne formy wyszkolenia żołnierzy zawodowych.

Dawne koszary OSWL w Elblągu


2013-05-02-09-08-45Brama wejściowa do dawnego OSWL w Elblągu

Szkoły Oficerów Rezerwy (SOR) jako forma szkolenia wojskowego absolwentów studiów wyższych została wprowadzona od 1973 roku (trwała do 1979 r. włącznie), czyli ja znalazłem się w piątej z kolei edycji tego cyklu szkoleniowego.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Szko%C5%82a_Oficer%C3%B3w_Rezerwy

Szkolenie trwało przez pół roku i kończyło się egzaminem w pierwszej połowie czerwca, a po jego pomyślnym zdaniu podchorąży otrzymywał stopień podoficerski (od st. kaprala do sierżanta)i dwutygodniowy urlop, zaś w drugim półroczu odbywał praktykę dowódczą w jednostce wojskowej , zazwyczaj jako dowódca plutonu (od lipca do okresu przed świętami Bożego Narodzenia). Po zaliczeniu praktyki dowódczej otrzymywał promocję na stopień oficerski, czyli podporucznika rezerwy.

Przy tej okazji dołączę pewną dygresję o implikacjach, których wówczas nie byłem świadomy, a i także nie interesowały mnie. Dygresja dotyczy zagadnienia, skąd w dużej, niemal 500-tysięcznej machinie militarnej PRL wynikło nagłe zapotrzebowanie na całkiem pokaźną kadrę oficerów rezerwy, której szkolenie zaczęto od 1973 roku? A przecież taki pomysł musiał powstać już wcześniej, gdyż samo jego przygotowanie trwało bodajże dwa lata. Przekonujące uzasadnienie poznałem długie lata później, już w czasie mojego aktywnego uczestnictwa w necie, czyli dopiero po 2003 r. Przytoczę je, informując, że nie jest to cytat, tylko moja skrócona redakcja ze znacznie dłuższych wywodów. Być może to kogoś zaskoczy, ale początek idei SOR-u łączy się wydarzeniami w marcu 1968 r. A oto wspomniana dygresja:

Inscenizacja „Dziadów” przez K. Dejmka była przygotowaną, razem ze środowiskiem tzw. „Komandosów”, prowokacją. Otóż w trakcie listopadowych spektakli w Teatrze Narodowym w 1967 r., w określonych momentach wtajemniczeni prowodyrzy skandowali, klaskali i akcentowali pewne antyrosyjskie kwestie, które miały wywołać odpowiedni rezonans wśród widowni. Emocje widzów podkręcane były po to, aby sprowokować władze do zawieszenia przedstawień tej sztuki. To z kolei zostało wykorzystane jako powód do demonstracji studenckich w obronie spektaklu, a szerzej wolności słowa i zniesienia cenzury. Jak wiadomo, środowisko inspiratorów („komandosów”), to były przede wszystkim dzieci wysokich funków partyjnych wiadomego pochodzenia etnicznego, których przywieziono nad Wisłę na ruskich czołgach, i przy pomocy których Sowieci sprawowali nadzór w nadwiślańskiej kolonii.

Sowieci za czasów Breżniewa szykowali się do inwazji na Europę Zachodnią, ale wcześniej musieli dokładnie przygotować się do tej operacji. Kluczowe pozycje zajmowały dwa państwa, ówczesna Czechosłowacja i Polska. W Czechosłowacji wojska sowieckie nie stacjonowały bodaj od 1952 r., i KGB, żeby znaleźć dobry pretekst do ich przemieszczenia na teren naszych południowych sąsiadów posłużyło się operacją pn. „Praska Wiosna” oraz agentem KGB A. Dubczekiem, głównym prowodyrem tej awantury. Natomiast w Polsce, po wojnie Izraela z koalicją państw arabskich w 1967 r. (tzw. sześciodniowej), nastroje były wyraźnie proizraelskie (Dawid pokonał Goliata wspieranego przez Sowietów). Zwrócono wówczas uwagę na niebłahy problem, jak oficerowie pochodzenia prawniczego, którzy wówczas dowodzili niektórymi oddziałami, sztabami czy związkami taktycznymi, zachowają się w czasie gorącego konfliktu z krajami NATO. Należało wyeliminować ryzyko opowiedzenia się przez nich po niewłaściwej stronie, czyli zawczasu ich się pozbyć. Ale w jaki sposób przeprowadzić czystkę w armii podczas formalnego pokoju, nie stawiając w stan alertu wszystkich potencjalnych wrogów? Każdy z nich się zorientuje, że coś się święci i cały pogrzeb na nic, czyli nici z zaskoczenia i blitzkriegu. Wykombinowano, że tym pretekstem będzie nagonka na tzw. syjonistów, która, oprócz oficerów w wojsku, obejmie także osoby „cywilne”, w tym częściowo zupełnie przypadkowe, aby stworzyć wrażenie, że jest to jakiś dziki, spontaniczny i irracjonalny wybuch „antysemityzmu”, co przecież w przypadku Polski dla opinii na Zachodzie traktowane było jako „oczywistość” nie wymagającą dalszego tłumaczenia. Propaganda komunistyczna postarała się o to, aby stereotyp Polaków - prymitywnych żydożerców zajął trwałe miejsce wśród tej opinii. Tak więc patent był gotowy do użycia, a do tego istniała pewność co do przyswajalności takiej właśnie wersji przez adresatów na Zachodzie, a przy tym nie wywołującej dwuznacznych podejrzeń, że może chodzić o coś innego. Przy okazji pozbyto się z armii nie tylko wspomnianych oficerów, ale także wszystkich tych, co do których, po śmierci Stalina, zastosowano trochę więcej taryfy ulgowej. Oba pomysły, tj. czechosłowacka „Praska wiosna”, która umożliwiła alokację dywizji sowieckich nad granicę z Niemcami i Austrią (najpierw spadochroniarze Red Army opanowali wszelkie strategiczne pozycje w Rudawach oraz Sudetach czeskich), jak i polska operacja wymiany kadry w wojsku pod pretekstem nagonki antysemickiej, zostały zrealizowane, a zatem przygotowania Sowietów do wojny mogły być kontynuowane.

Tyle dygresji, wracamy do OSWL.

Na „dzień dobry” wszystkich przekraczających bramę koszar Ośrodka w Elblągu ostrzyżono na tzw. „łysą pałę”, potem przydzielono ubranie polowe i „galowe”, w tym biało czerwone sznurki do obramowania pagonów, aby odróżniać podchorążych SOR od podchorążych zawodowych szkół oficerskich i podoficerskich. Dostałem przydział do pierwszej drużyny w drugim plutonie trzeciej kompanii SOR. Dowódcą kompani był porucznik P. , zaś dowódcą plutonu ppor. K. Ważną rolę pełnił także szef kompanii, st. sierżant K., który otrzymał jeszcze bodaj w I półroczu 1975 r. awans na chorążego.

Drużyny szkolne liczyły po 8-9 podchorążych, a ja trafiłem do sali sześcioosobowej (po trzy łóżka na każdej z przeciwległych ścian). W mojej sali znalazło się trzech podchorążych (wraz ze mną) z mojego plutonu oraz trzech z innych plutonów kompanii. Jak się niebawem okazało, ten grafik dyslokacji w mojej sali spowodował, że znalazło się w niej pięciu przyszłych „prymusów”, w tym wszyscy pełniący funkcje dowódców drużyn. Ponadto jeden z nich był tzw. pomocnikiem dowódcy naszego plutonu. Mówiąc precyzyjniej był jego okiem i uchem. Ni mniej, ni więcej oznaczało to, iż znalazłem się pod bieżącym monitoringiem koszarowej wersji systemu Echelon.

W styczniu kilkudziesięcioosobowa grupa podchorążych z elbląskiego SOR - absolwentów SGPiS - wyjechała do Warszawy po uroczyste odebranie dyplomów zaświadczających uzyskanie tytułu magistra nauk ekonomicznych. W tej grupie byłem i ja, ale nie wiadomo z jakich powodów wszyscy poza mną otrzymali na tę okoliczność przepustki trzydniowe, natomiast dla mnie wypisano dwudniową. Rzecz jasna, potraktowałem to jako pomyłkę ,prozaiczną dla wojskowego bałaganu , zatem wróciłem do koszar w takim terminie jak pozostali. Okazało się, że logika wojskowa różni się od cywilnej, gdyż zostałem postawiony do tzw. raportu. Uznano, że samowolnie przedłużyłem pobyt poza granice określone w przepustce i że nie wolno mi było samodzielnie decydować, czy to pomyłka. Jako karę za „samowolkę” otrzymałem dwa tygodnie tzw. ZOK (ZOK - zakaz opuszczania koszar). Poza niemożnością wychodzenia „na miasto” w czasie przeznaczonym do własnej dyspozycji (wówczas były to godziny poobiednie, w zasadzie aż do kolacji teoretycznie przeznaczone na „naukę własną”), ukarani karą ZOK codziennie wieczorem, zazwyczaj ok. godz. 20:30 byli zobowiązani meldować się u oficera dyżurnego (który obejmował swój dyżur o godz. 20:00) z pełnym wyposażenie i uzbrojeniem.

Oficer ten, gdy tylko ogarnął się po objęciu służby, ogłaszał tzw. alarm dla ZOK-istów, którzy musieli zabrać ze sobą, czyli jak w przypadku opuszczania koszar na wypadek alarmu, „co Bozia dała”,tj. kompletne wyposażenie i przypisaną im broń i zameldować się w budynku oficera dyżurnego (mały budynek przy bramie do koszar). Ten wówczas sprawdzał, czy wspomniane wyposażenie oraz broń znajdują się w należytym stanie, w tym przypadku oznaczało to , czy stopień zadbania odpowiada standardowi jaki miał w swoim wyobrażeniu konkretny oficer dyżurny. Sprawa była więc mocno subiektywna, zaś oficerowie ci, jak to bywa w przypadku każdych innych profesji, dzielili się na formalistów, służbistów i koneserów. Formaliści, jak wskazuje na to określenie, traktowali sprawę wyłącznie pro forma, czyli odhaczali w dzienniku służby, że dany ukarany żołnierz stawił się u oficera dyżurnego z kompletnym wyposażeniem i uzbrojeniem. Chcieli jak najszybciej mieć sprawę z głowy i oddać się ciekawszym zajęciom, np. oglądaniem w TV serialu „Columbo” (który akurat w tym czasie miał pierwszą swoją emisję w TVP). Służbiści natomiast traktowali sprawę zgodnie z wymogami regulaminowymi, zatem sprawdzali czy wszystkie elementy wyposażenia są w komplecie (dajmy na to bagnet, maska gazowa, zapasowe magazynki do AK-47, etc.). Nie wystarczyło okazać futerału, w którym przetrzymywane było owe wyposażenie, ale trzeba było zademonstrować jego zawartość. Z reguły na tym poprzestawali i zaliczali kolejny dzień kary. Najwięcej emocji związanych było z zaliczaniem kary u koneserów, bo ten rodzaj, zamiast oglądania seriali telewizyjnych, wolał inscenizować zajęcia z ukaranymi żołnierzami w ramach urozmaicania sobie nudnego (zazwyczaj) dyżuru. W takim przypadku nie wystarczało zademonstrowanie wszystkich elementów wyposażenia, gdyż alarm dla ZOK-istów traktowali jako rodzaj gry w „kto kogo”. Za punkt swojego honoru uznawali wykazanie, że ZOK-ista miał coś nie w porządku albo w tym wyposażeniu, albo z bronią osobistą. Czyli albo coś było źle wyczyszczone, albo karabin nie dość naoliwiony, albo saperka niedostatecznie obmyta po ostatnich zajęciach z okopywania się „pod ostrzałem”, albo hełm od wewnątrz (pod skórzaną wyściółką) zakurzony, albo sto innych haczyków, słabo jeszcze rozpoznawanych, zwłaszcza przez młodych koszarowym stażem żołnierzy. Rzecz jasna, ZOK-ista przyłapany na takiej rzeczywistej lub wyimaginowanej usterce był zawracany w celu poprawienia znalezionych niedociągnięć, po czym musiał zameldować się do ponownego sprawdzenia. Jeśli koneser miał dobry humor i chęci do kontynuo-wania zabawy w „kto kogo”, wówczas można było zaliczyć kilka takich kursów, niemal do pory ciszy nocnej zaczynającej się od godz. 22:00. Po wieczornym apelu  o godz. 20:00 był czas „wolny”, a od godz. 22:00 do 06:00 obowiązywała regulaminowa cisza nocna, czyli wojsko mogło w tych godzinach (teoretycznie, rzecz jasna) spać.

Okazało się, że w pierwszym miesiącu szkolenia podobną karę  dostało z mojego plutonu jeszcze dwóch podchorążych (już nie pamiętam za co), co bardzo psuło humor dowódcy, świeżo po zawodowej oficerskiej szkole (nota bene młodszemu ode mnie i od kilku innych z naszego plutonu), który bardzo starał się wykazać w swojej pierwszej pracy. Trzy kary popsuły mu statystykę wyników w nauczaniu za pierwszy miesiąc szkolenia, co miało znaczenie w rywalizacji z innymi plutonami. Dlatego w ramach podsumowania wyników tegoż miesiąca, na ogólnym zebraniu plutonu nie omieszkał wytknąć trzem „podpadziochom”, że co prawda zdarzyła im się wpadka, ale on i takie „czarne owce” zdoła wychować na żołnierzy, którzy będą godni tego, aby zasłużyć na stopień oficera Ludowego Wojska Polskiego. Jako że byłem rozgoryczony tym, iż niesprawiedliwie dostałem karę, powyższą deklarację dowódcy skomentowałem w ten sposób, że może sobie wychowywać na co tylko zechce ewentualnie własne dzieci, ale na pewno nie mnie. Podporucznik K. wówczas odrzekł: „To może się założymy?” Odpowiedziałem, że zakład przyjmuję. Wtedy nikt z podchorążych, a tym bardziej podporucznik, nie potraktował tych słów poważnie.

W tym miejscu wspomnę, iż byłem wówczas w miarę młodym, zbuntowanym człowiekiem, a objęcie mnie jeszcze przez roczną służbę wojskową po ukończeniu studiów, pomimo że w ich trakcie odbywałem raz w tygodniu szkolenie wojskowe, potraktowałem jako nieuzasadnione nadużycie ze strony władzy. Moje nastawienie sprowadzało się zatem do przyjęcia postawy, że jeśli reżim koniecznie chce ze mnie zrobić oficera (rezerwy), to jest to jego sprawa, ale mnie to nic nie obchodzi i nie mam zamiaru się w to angażować. Z perspektywy czasu oceniam, że gdyby nawet nie zdarzyło się wspomniane „zawarcie zakładu”, postępowałbym w trakcie szkolenia w SOR dokładnie tak samo, ponieważ szalę przeważyłoby to moje pierwotne nastawienie. Po upływie tak wielu lat, oceniam, że jeden z epizodów początkowego okresu szkolenia wpłynął „stymulująco” na moje podejście do zajęć na SOR. Otóż w pierwszym miesiącu nauki były dwa przedmioty, z których wystawiano oceny, a mianowicie regulamin musztry i regulamin dyscyplinarny. Były to dwie kilkudziesięciustronicowe książeczki (z rysunkami poglądowymi) w czerwonych okładkach, z których znajomości trzeba było uzyskać zaliczenie na ocenę u dowódcy plutonu. Dowódca odpytywał nas pojedynczo w swoim pokoju. Gdy wszedłem, podporucznik K. otworzył jeden z regulaminów i przeczytał pytanie. Odpowiedziałem, żeby się nie wysilał, bo żadnej z tych książeczek nie miałem w ręku i mieć nie zamierzam, więc nie ma sensu byśmy tracili czas. Po wysłuchaniu niecenzuralnego komentarza zostałem wyproszony za drzwi. Niedługo przed zbiórką plutonu na obiad (na obiad pododdziały wychodziły do stołówki w tzw. szyku zwartym) dowódca podszedł do mnie na osobności i oznajmił, że postawił mi ocenę „dobrą”, bo gdyby wstawił taką, jaka mi się należała, wówczas średnia dla plutonu za bardzo by się obniżyła, i nasz pluton odbiegałby in minus od innych. Odpowiedziałem, że nie za bardzo mnie to obchodzi, ale jednocześnie otrzymałem wyraźny sygnał, że nawet jeśli będę totalnie olewał cały ten SOR, to i tak będą wstawiać mi zaliczenie. I faktycznie działało to w ten sposób aż do ostatniego przedmiotu na końcowym egzaminie. Ale o tem potem.
Oto wygląd książeczki zawierającej regulamin musztry:

https://a.allegroimg.com/original/115a11/5bb07afb4e128c32687472ba7577/Regulamin-MON-Musztry-Sil-Zbrojnych-PRL-1961-r

(Regulamin dyscyplinarny był analogiczną książeczką)
https://archiwum.allegro.pl/oferta/regulamin-dyscyplinarny-sz-prl-1963-i2515937625.html

Opisanym trickiem dowódca załatwił mi awans o jedną belkę (z szeregowego na starszego szeregowego), co wiązało się również z podwyżką miesięcznego żołdu o 50 zł (50 zł przysługiwało za każdą belkę), przy podstawowej wysokości żołdu dla szeregowego podchorążego SOR w wysokości 800 zł. Dla porównania wysokość żołdu żołnierza w stopniu szeregowego służby zasadniczej wynosiła bodajże 120 zł/mies. (plus 50 zł za każdą belkę) Dodam, że średnia „dobry” oraz wyższa za każdy miesiąc szkolenia była, przy braku przeciwwskazań, np. popełnienia wykroczeń opisanych w regulaminie dyscyplinarnym, formalną podstawą do awansu o jeden stopień. Jeśli podchorąży startował z poziomu szeregowego (jak ja), to w okresie styczeń - maj, czyli do czasu egzaminu kończącego, mógł awansować do stopnia sierżanta podchorążego. Najwyższy ten stopień osiągali z reguły dowódcy drużyn oraz „prymusi” z najlepszymi ocenami. Na koniec szkolenia w SOR najwięcej procentowo było podchorążych w stopniu plutonowego oraz st. kaprala.

W drugim miesiącu szkolenia nie było już wyłącznie przedmiotów, które prowadził d-ca mojego plutonu. Prowadzący takie zajęcia byli oficerami albo z innych kompanii, albo spoza SOR, czyli nie mieli interesu w podciąganiu ocen. Gwoli prawdy należy oddać, że nie stawiali ocen niedostatecznych, czyli do zaliczenia w praktyce wystarczała sama obecność na zajęciach, zaś większe wymagania stawiano przed tymi, którzy chcieli mieć oceny dobre i bardzo dobre. Ja nie chciałem, zatem moja średnia za kolejny miesiąc szkolenia drastycznie spadła i utrzymywała się na poziomie stanów niskich już do samego końca, co oznaczało, iż pozostałem przy jednej belce na pagonie, co to mi ją „podarował” podporucznik K. W zamian okazywałem mu konsekwentnie i regularnie czarną niewdzięczność. Jednakowoż jeden sprawdzian w drugim miesiącu szkolenia ppor. K. dla nas przeprowadził. Mianowicie był to sprawdzian z rozkładania i składania AK-47 na czas. W przeddzień sprawdzianu pełnomocnik d-cy plutonu i jednocześnie dowódca mojej drużyny oznajmił nam w porze poobiedniej (tzw. czas własny), że jutro po śniadaniu odbędzie taki właśnie sprawdzian na ocenę i żeby się do tego przygotować.  Moi współlokatorzy z sali, jak i większość podchorążych z plutonu, od razu udała się niezwłocznie do magazynu broni, aby pobrać swoje „kałasznikowy”, po czym zaczęli ćwiczyć na świetlicy kompanijnej. Części karabinów fruwały po całym pomieszczeniu. Gdy jeden z ćwiczących zaczął szukać opatrunku do swoich palców, które pokaleczył pokrywą od zamka karabinu, oddaliłem się z budynku. Zazwyczaj chowałem się w bibliotece Ośrodka, z której prawie nikt nie korzystał. Wpisywałem się tam do rejestru osób korzystających, wraz z dokładną godziną przybycia i wyjścia. Gdy zabłąkałem się tam po raz pierwszy, zostałem zaskoczony różnorodnością tytułów i autorów znajdujących się w zbiorach tej biblioteki. Wypatrzyłem np. „Smutek tropików” Claude Levi-Straussa. Pani bibliotekarka poinformowała mnie, że od chwili, gdy 12 lat temu książka trafiła do biblioteki, jestem pierwszą osobą, która ją wypożyczyła. Nie zdziwiłem się za bardzo, gdyż na ogół żołnierze mają znacznie bardziej absorbujące zajęcia, a ponadto w ich grafiku nie przewidziano czasu na czytanie książek. W bibliotece znajdowały się bardzo wygodne, głębokie fotele tapicerskie, w których wypożyczone lektury można było czytać na miejscu. Ja wybierałem fotel w taki sposób usytuowany, aby od drzwi wejściowych i biurka bibliotekarki nie można było dostrzec osoby w nim siedzącej. Pozwalało to na spokojny sen do chwili obudzenia przez bibliote-karkę tuż przed zamknięciem tej placówki (o ile dobrze pamiętam zamykała bibliotekę ok. godz. 16:00).
Nazajutrz wszedłem do sali, w której odbywał się sprawdzian z rozkładania i składania na czas AK-47. Podporucznik K. miał przygotowane dwie sztuki tej broni, jedna w stanie złożonym, druga w przeciwnym, obie spoczywały na stole przykrytym grubym kocem, a obok tych fuzji widoczny był stoper do pomiaru czasu. Jako że już dałem się poznać, iż o broń dbam, a i strzelać do celu potrafię nienajgorzej, postanowił wziąć mnie „pod ambit” i powiedział „cóś w podobie”: Wiem, podchorąży, że jak chcecie to potraficie. Liczę, że nie sprawicie zawodu. Weźcie złożony karabin, a jak powiem START, to rozłóżcie go najszybciej jak potraficie, a ja będę mierzył czas na stoperze.
Wziąłem do ręki AK-47 i gdy wypowiedział słowo START zacząłem czynność rozkładania. Powoli, delikatnie i dokładnie układałem poszczególne elementy składowe karabinu na kocu, uważając aby żadna część nie obiła się o inną, wydając przy tym jakikolwiek dźwięk. Gdy skończyłem podporucznik rzekł: sprawdźcie wynik na stoperze. Patrzę i mówię - pięćdziesiąt cztery sekundy. On na to: czas na rozłożenie wynosi siedem sekund, a na złożenie trzynaście sekund. Nie wiedzieliście o tym? Mówię, że niby skąd miałbym wiedzieć, skoro nie czytałem żadnych regulaminów. On na to, dobra, tego nie liczymy. Spróbujecie raz jeszcze. No i ja znowu jak poprzednio, czyli powoli, delikatnie i dokładnie. Rezultat wyniósł pięćdziesiąt trzy sekundy, prawie identycznie jak za pierwszym razem. Podporucznik na to: Lecicie ze mną w ch..a!? Myślicie że nie wiem, że zrobiliście to celowo!? Po czym wyekspediował mnie za drzwi. Ale tym razem otrzymałem ocenę dostateczną. Po tym „sprawdzianie” postanowił mnie trochę „podocierać”, licząc że kary zmiękczą moje nastawienie i przestanę obniżać mu średnią ocen plutonu. Pierwszą sankcją było wykreślanie mojego nazwiska z listy zapisanych do wyjścia na miasto (za przepustką), a wszak musiałem wychodzić przynajmniej raz w tygodniu, aby np. puścić toto-lotka. Moje nazwisko ppor.  K. konsekwentnie skreślał  all time. Po ratunek udawałem się do dowódcy kompanii, albo do jej szefa. Na ogół tzw. kadra oficerska wychodziła „z pracy” zaraz po obiedzie, czyli gdzieś ok. godz. 15:00 w koszarach już jej nie było i dotyczyło to, rzecz jasna, także dowódców plutonów. Ale szef kompanii, albo jej dowódca zwykle musieli przerobić trochę papierkowej roboty, więc można było ich złapać przed godz. 16:00. Korzystałem wtedy z takiej okazji i brałem ich „na litość”, że muszę tylko obstawić zakłady w kolekturze, która znajdowała się o przystanek od koszar. Nigdy nie robili mi z tym problemów.

Rzecz jasna, nie chwaliłem się tym wobec innych podchorążych, gdyż wśród nich sporo było pospolitych donosicieli, nawet z racji pełnionej funkcji, jak d-cy drużyn, czy pomocnik d-cy plutonu (wymienieni mieli jakieś uzasadnienie, skoro postawiono ich w tej roli). Najgorszym przypadkiem bywali „koledzy” z drużyny czy plutonu, którzy mieli odruchowy czy mimowolny nawyk donoszenia, czy trzeba czy nie trzeba, jakby mieli go „we krwi”. Zapewne nabyli go w trakcie studiów. O kilku takich się wiedziało, ale z pewnością nie o wszystkich. Zresztą ja nie miałem tam „kolegów”. Było w kompanii kilku znajomych z mojego roku, a nawet kierunku studiów, jeszcze kilku było w innych kompaniach, ale był to rodzaj znajomych „drugiej kategorii”. Powtarzałem rok studiów i paczka kolegów, z którymi byłem zżyty do chwili repetowania semestru, rozjechała się „czasoprzestrzennie”.

Podporucznik K. wiedział, że najłatwiej wymierzyć karę żołnierzowi sprawdzając w jakim stanie utrzymuje broń osobistą. W kompanijnym magazynie broni każdy miał stojak z numerem na swój przydziałowy AK-47. Dowódca plutonu (kompanii) mógł wejść do tego magazynku o dowolnej porze i spisać numery stojaków, na których karabiny były albo niedoczyszczone, albo nienaoliwione (tj. niezabezpieczone przed wilgocią). Posiadając numery stojaków miał gotową listę kandydatów do ukarania. Oczywiście wiedziałem o tym, ale  trudno byłoby mnie na czymś podobnym złapać nawet gdybym nie wiedział .A podporucznik K. usiłował wielokrotnie, choć zawsze bez skutku. Wyjaśnię dlaczego tak akurat było w moim przypadku. Tak się jakoś zdarzyło, że żywiłem sympatię do oficera (porucznika), który miał z nami zajęcia ze szkolenia ogniowego. Czyli jak to w szkole, była teoria i była praktyka (ta ostatnia na strzelnicy - karabin i pistolet, na rzutni granatem, na poligonie przy strzelaniu z ręcznego granatnika ppanc. do makiety czołgu, etc.). I ten porucznik podpowiedział mi na czym polega tzw. przystrzelenie broni, czyli ustawienie przyrządów celowniczych, aby pasowały do konkretnego egzemplarza broni i używającego jej konkretnego żołnierza. A jako się rzekło, dany karabin mieliśmy przydzielony na cały okres szkolenia. Nie posiadaliśmy na wyposażeniu indywidualnym pistoletów, ale na strzelnicy używaliśmy przede wszystkim pistoletu TT (TT - Tulski Tokariew wz. 34, czyli wyprodukowany w Tule przez Fiodora Tokariewa w latach 30-tych XX w. Wzór 34 to wersja z roku 1934, którą w latach 50-tych produkowała Radomska Fabryka Broni), który miał na stałe ustawione przyrządy celownicze. Z tego powodu wytwarzano go w pięciu wariantach ustawienia szczerbinki (od 1 do 5). Związane to było z tzw. wysokością przewyższenia w stosunku do środka punktu trafienia. Np. szczerbinka o nr 5 oznaczała, że należało celować pod czarne koło w środku tarczy strzelniczej. Ja sprawdziłem, że najlepiej strzela mi się z TT właśnie z celownikiem nr 5. Natomiast przydziałowy AK-47 „przystrzelałem” w ten sposób, że na pierwszych strzelaniach nie skupiałem się na tym, aby osiągnąć jak najlepszy wynik punktowy, ale żeby skorygować ustawienie szczerbinki. Gdy ją ustawiłem, strzelałem już zawsze co najmniej na dobry (poza egzaminem końcowym, ale o tem potem). Wcale nie było to proste, bo AK-47 były wysłużone i dosyć mocno rozkalibrowane, czyli nie trzymały żadnych parametrów fabrycznych. W takim przypadku przystrzeliwanie ich było sprawą istotną. Ale nie każdemu podchorążemu chciało się to zrobić, zaś w przypadku co bardziej zdezelowanych egzemplarzy tej broni nic, poza ze złomowaniem, by nie pomogło. Reasumując, lubiłem ten swój „kałach” i dbałem o niego. Porucznik od „ogniowego” chyba o tym wiedział, bo dogadywaliśmy się bez większego problemu, choć z jednym małym wyjątkiem (ale o tem potem).

Pora na kolejną dygresję. Po powrocie z zajęć w terenie, a wychodziliśmy na nie zawsze z bronią, trzeba było tę broń wyczyścić. W terenie strzelaliśmy tzw. ślepakami, a ostrą amunicją tylko na strzelnicy, przy czym ślepaki brudziły lufę nawet jeszcze bardziej. Do tego celu przeznaczone było specjalne pomieszczenie, mianowicie sala czyszczenia broni. Ja traktowałem to czyszczenie jako sposób na odreagowywanie stresu, coś w rodzaju terapii zajęciowej. Mogłem wtedy skupić się na swoich myślach i nikt nie ważył się powiedzieć, że zajmuję się jakimiś niepotrzebnymi głupstwami i zamiast tego lepiej bym pomógł w magazynie, albo gdzieś indziej. Dlatego czyściłem ten swój kałach, rozkładałem go i składałem, pomimo że od dawna był już wyczyszczony. Chodziło o to, by zająć sobie czas i by nikt się w tym czasie do mnie nie przypiep..ał. Na koniec oliwiłem solidnie broń, wewnątrz i na zewnątrz, tak że ktoś tego nieświadomy, po zdjęciu karabinu ze stojaka w magazynku broni, musiał zaraz szukać jakiejś szmaty do wytarcia dłoni z oliwy. To była jedyna krytyczna uwaga, jaką po „nalotach” na kompanijny magazyn z bronią otrzymywałem od podporucznika K., że niepotrzebnie marnuję tyle oliwy, czym podrażam koszty szkolenia. Ale za perfekcyjnie czysty karabin, chcąc nie chcąc, przyznawał mi nagrodę. Czyli w rozkaz południowy wpisana była dla mnie nagroda w postaci dwóch dni przepustki, a w rozkazie wieczornym tego samego dnia dopisana była zapisana kara za „byle co”, np. za niedoczyszczone buty, albo za nieregulaminowe zwrócenie się do przełożonych, bowiem nagminnie zwracałem się per „panie poruczniku”, „panie kapitanie”, etc.,
a wówczas dostawałem pouczenie, że zgodnie z regulaminem powinienem zwracać się w formie „obywatelu poruczniku”, etc., która to kara „niwelowała” wcześniejszą nagrodę. I taka zabawa w „kotka i myszkę” trwała bodaj przez trzy miesiące.
Pewnego razu mieliśmy zaliczyć strzelanie z broni krótkiej, czyli z opisanych wcześniej „tetetek”. Właściwy porucznik od ogniowego miał zajęcia z innym plutonem, a nasz pluton  zajęcia ze swoim dowódca, czyli ppor. K. Kiedy przyszła kolej abym oddał swoje 10 strzałów do tarczy, ppor. podał mi jeden z pistoletów TT o ustawieniu szczerbinki z nr 1. Powiedziałem, że z takiego typu celownika strzelał nie będę i poprosiłem o TT z celownikiem nr 5, skoro na strzelnicy do dyspozycji były wszystkie rodzaje „tetetek”. Ppor. widząc okazję do odegrania się, polecił, aby strzelał z tego pistoletu, który mi wskazał. Oddałem osiem strzałów w górę (tyle nabojów mieściło się w magazynku), doładowałem jeszcze dwa i te również wystrzeliłem ponad głowę. Tarcza pozostała nienaruszona.

Ostatnią interwencją ppor. K. w sprawie moich postępów w nauce była sytuacja dotycząca oceny na zajęciach saperskich. Ja nie prowadziłem żadnych notatek z żadnego przedmiotu na SOR, ale była kartkówka na tych właśnie zajęciach. Ze zwykłych nudów postanowiłem zabawić, się w coś w rodzaju chybił-trafił, czyli udzielić odpowiedzi na bodaj dwanaście pytań, na zasadzie zobaczę ile będę miał trafnych w ogóle się nie ucząc, a tylko używając intuicji i logiki. Prowadzący zajęcia ocenił moje trafienia na ocenę ”dostateczny plus”. Gdy dowiedział się o tym ppor. K. zaczął nalegać, abym poprawił ocenę na „cztery”. Molestował, żebym poprawił tę ocenę, mówiąc, wiem że wam nie zależy, ale przecież tak mało brakuje do oceny „dobry”. Czułem, że kontynuowanie tej farsy może się niedobrze zakończyć. Ale podporucznik co i raz mnie „dopingował”. Doszedłem do wniosku, że się nie odczepi, więc poszedłem do oficera od „saperki” i powiedziałem, że dowódca mnie piłuje, żebym poprawił ocenę. On na to, że przecież „trzy plus” to nie jest zła ocena. Ja, rzecz jasna potwierdziłem, i dodałem, że jak dla mnie to jest nawet aż za dobra. No i ustalił termin sprawdzianu za kilka dni. Poszedłem tak jak stałem, czyli niczego nie czytając. Zadał mi jakieś dwa pytania, chyba o rodzajach min amerykańskich, odpowiedziałem że niestety, ale nie doczytałem. On na to; za to że zmarnowaliście mój czas, obniżam wam ocenę do trzech z minusem. Podporucznik zapytał mnie jak mi poszło. Powiedziałem, żeby zapytał sapera. Zapytał i od tamtej pory „znikłem” dla niego. Nie dostrzegał mnie, tylko konsekwentnie skreślał moje nazwisko z zapisywanych na przepustkę. Ale na to, jak już wspomniałem, znalazłem sposób. W tamtym czasie na Elbląg  nie było po co wychodzić. W zasięgu czasu określonego na przepustce znajdowała się tylko knajpa, gdzie można było się upić oraz jeden sklep monopolowy, obie placówki celowo usytuowane dla potrzeb „pensjonariuszy” Ośrodka. Oczywiście inaczej sytuacja wyglądała dla tych, którzy mieszkali w Elblągu albo bliskiej okolicy. Ale ja nie upijałem się, nie rozrabiałem, nie zachowywałem się „drastycznie”, więc nie podpadałem pod paragrafy dyscyplinarne. A na Wielkanoc wypuścili do domu wszystkich podchorążych, więc z brakiem przepustek nie miałem zasadniczego problemu.

Być może jeszcze jedna sytuacja wpłynęła na to, że przestałem istnieć dla dowódcy plutonu. Mieliśmy zajęcia z taktyki, takie tam różne ganianie po nieużytkach, okopywanie się i inne zabawy. Byłem wyznaczony do grupy tzw. pozorantów, którzy mieli zająć wyznaczoną rubież i tam poustawiać tekturowe sylwetki „wrogich” żołnierzy. A kiedy skończymy je ustawiać, miałem dać znak wystrzałem z rakietnicy, że gotowe, a my szybko powinniśmy
z tej rubieży uciekać. Usytuowana na zboczu rubież była bardzo nierówna, bo ileś już roczników poborowych zryło ją dokładniej niż stada dzików. Łatwo było się potknąć, albo skręcić nogę. No i ja oddając strzał z rakietnicy, potknąłem się. Pocisk, zamiast pionowo w górę, poleciał pod kątem 45 stopni w stronę reszty plutonu i ominął ledwie o kilkanaście metrów dowódcę. Poszła zaraz fama, że umyślnie chciałem w niego trafić. Być może w to uwierzył.

Podam przykład na czym polegało niedostrzeganie mnie przez dowódcę plutonu. Jednego razu, w poobiedniej porze, w trakcie tzw. czasu nauki własnej, graliśmy we czterech w swojej sali małego pokerka, ja - starszy szeregowy oraz trzech starszych kaprali. Wpadł jak po ogień podporucznik i oznajmił, że przyjechał transport z namiotami wojskowymi, więc trzeba pilnie pomóc w rozładunku. Pójdziecie wy, wy i wy. Wyznaczył trzech starszych kaprali, a mnie pominął. Musiałem iść pograć w pokera na inną kompanię.

Nadszedł maj i zbliżały się egzaminy końcowe.

Dokończenie:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/jak-wygraem-zakad-dokonczenie

 

******

Wykaz wszystkich moich notek na portalu "Szkoła Nawigatorów" pod linkiem:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/troche-prywaty


 

 


 


 

 

 

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



tagi: szkoła oficerów rezerwy 

stanislaw-orda
3 listopada 2020 21:03
23     2963    11 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Nieobyty @stanislaw-orda
3 listopada 2020 23:08

Jak to szło w przy poborze rekruta w pruskiej armi kapral miał podział na 4: mądry i pracowity, mądry i leniwy, głupi i leniwy, głupi i pracowity. 

Pierwszy szedł do artyleri, drugi do kwatermisrzostwa [zawsze dużo roboty a mądry ją szybko zrobi], trzeci do kawalerii a czwarty do piechoty by nikomu swą głupią praca nie szkodzić. 

Z punktu widzenie systemu PRL właściwie po  co było przygotowanie kadry oficerów rezerwy - fakt do celów militarnych bo wojnę zaczyna  korpus oficerów zawodowych a kończy oficerów rezerwy zatem potrzeba kadr pod rozwinięcie mobilizacyjne.

Pewnym istotnym marginesem było wyłapanie fachowców na stanowiska techniczne - stąd i propozycje zostania na zawodowego.

Tak samo było i przed II wojną też w II RP dbano o kadry na wypadek W, ponadto oficerowie rezerwy to był czynnik państwowotwórczy w pracy cywilnej.

Przed wojną robił przyuczenie do specyfiki świata koszar i jego idiotyzmu  kapral lub sierżant jako tępy zupak wobec podchorążych ale nie oficer.

Ale w PRL ten model ksztalcenia nie formowała ludzie na wzór II RP. Tu nawet nie chodziło o pacyfikacje nastrojów oporu ale utrwalenie pewnych  wzorców [ konformizmu, oportunizmu, donosicielstwa]  przez tępą flebrówkę. 

Te szkoły to był przesiew dla systemu kadr przyszłych inżynierów, nauczycieli itp. którzy będą pracowali w tej socjalistycznej ojczyźnie [stukacze mieli tam wprawki a potem kto inny się do nich zgłaszał].

Jak to wyglądało w realu ot stan wojenny i oficerowie rezerwy dostali podkomendnych z ostrą bronią i starali się by żołnierze nie zrobili  sobie krzywdy i jakoś przeżyć ten czas i wykonywać rozkazy i nie uświnić się. 

Czy ten model obróbki społecznej oraz selekcji i weryfikacja postaw był zły - kosztowny to fakt a spełniał swe zadanie.

Problem PRL-u z okresu lat 70 był nadmiar zaufanie że wyższej  kadry dowódczej  która spacyfikował wybrzeże iż będzie lojalna - co dekadę trzeba ją wymieniać i brak tej czystki pod koniec lat 70 kosztował nas tym jak wygląda III RP.

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @Nieobyty 3 listopada 2020 23:08
3 listopada 2020 23:21

Z tego co się orientuje, to pred stanem wojennym bynajmniej nie wszyscy oficerowie rezerwy zostali powołani "na przeszkolenie". Oczywiście znam te sprawe z terenu warszawy, w interiorze mogla wyglądać inaczej. Powołano tylko "zaufanych", czyli w pierwszej kolejnosci członków PZPR i generalnie ludzi z orbity nomenklatury.

Jak wiadomo, w PRL ludzie dzielili się na towrzyszy i na obywateli. Obywatele stanowili  poślednią kategorię, chociaz oczywiście bardzo wielu z nich chciało zostać dokooptowanych w szeregi towarzyszy.

Reasumując, powołano przede wszystki towarzyszy i współtowarzyszy.

zaloguj się by móc komentować

piwonia @stanislaw-orda
3 listopada 2020 23:47

Marzec 1968 i Praska Wiosna jako czesc przebieglego planu Brezniewa aby napasc na Zachod?   Pan przecenie Sowietow i niedocenia paranoi paranoikow z Think Tankow amerykanskich, ktorzy takie bajki wymyslaja.

zaloguj się by móc komentować

Nieobyty @stanislaw-orda 3 listopada 2020 23:21
3 listopada 2020 23:52

Z paru spotkanień i rozmów które po dopiero długo później zrozumiałem - mam inne wrażenia. Armię tak podsumował zawodowy podoficer sztabowy doby PRL - w armii najpierw rekruta uczymy by przestał myśleć a potem z każdym awansme by na nowo myślał i nie do końca to się udaje.

W kwesti powołania oficerów rezerwy na prowincji - to byli poprostu spokojni i zoorganizowani ludzie - czyli ci od szarej roboty a powołani  towarzysze z nomeklatury to byli od zebrań na plenum a nie roprowadzaniu zimą zabezpieczeń.

I jeszcze taka uwaga o rekrutacji wśród oficerów milicji do SB, na czas stanu wojennego takie propozycje nie do odrzucenia o czasowej zmianie służby nie dostawały  przeciętne jednostki. 

Co uwagii .. bardzo wielu z nich chciało zostać dokooptowanych w szeregi towarzyszy. .. no tak trochę inaczej wyglądało to partii zawsze pracowała na ludźmi fachowymi o poważaniu w środowisku by do niej wstąpili. 

W III RP gdy towarzysza z solidaruchami razem pili,  to wielu co się do partii nie zapisało po latach mówili i po co mi była być tak honorowym.

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @piwonia 3 listopada 2020 23:47
3 listopada 2020 23:59

Niech niech się pani pochwali, co  takiego sama przecenia?
Może pietruszkę?

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @Nieobyty 3 listopada 2020 23:52
4 listopada 2020 00:02

Oczywiście,  zgadzam się  co do tego, że bywało rozmaicie, czyli że nie wszędzie podobnie.

zaloguj się by móc komentować

piwonia @stanislaw-orda 3 listopada 2020 23:59
4 listopada 2020 00:26

"Niech niech..."  - Pan sie jaka? Pan sie zdenerwowal?

zaloguj się by móc komentować

Grzeralts @stanislaw-orda
4 listopada 2020 07:01

Dziś SOR to szpitalny oddział ratunkowy. Wizja i misja takie same. 

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @piwonia 4 listopada 2020 00:26
4 listopada 2020 07:35

  Przecenia pani  w d rastycznym stopniu zakres swego oddziaływania.

zaloguj się by móc komentować

atelin @stanislaw-orda
4 listopada 2020 10:27

Wszyscy na to narzekaliśmy, ale wspomnienia jak z dzieciństwa. Mnie do dzisiaj zastanawia dlaczego oficerowie mieli ZOK, a zwykli żołnierze ZOMZ (zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania). Przecież to to samo. 

Służba wartownicza, rok 1988: do oficera dyżurnego zgłasza się taki jeden na ZOMZ-ie. Nie było sprawdzana broni i ekwipunku, chodziło tylko o to, aby odhaczyć jego obecność. Ale mieli polewkę z kotów, kiedy im zadawali różne pytania, np. "Co to jest kałuża?" To mały zbiornik wodny bez większego strategicznego znaczenia. Taki delikwent nie znając odpowiedzi musiał biegiem znaleźść odpowiedź w ciągu dwóch minut.  Takich pytań było wiele, ale zapamiętałem tylko to o tej kałuży. Ale między połową lat 70-tych, (opisywanych przez Pana) a końcem lat 80-tych jest jednak przepaść. Pułkownicy na zebraniach propagandowych nazywali to w humanizacją. 

zaloguj się by móc komentować

tadman @stanislaw-orda
4 listopada 2020 11:34

Szef kompanii bezpośrednio układał żołnierzy. Brat, był w służbie zasadniczej, opowiadał jak szef uczył ich do skutku słania pryczy, składania munduru w kostkę itp. Jeśli coś było źle zrobione to był tzw. samolot, czyli wyrzut w powietrze. Najlepszy numer był z kostką i pokazywał na czym polegało "uczenie" żołnierza. Najpierw był pokaz, potem pokaz z objaśnieniem, a potem układanie kostki przez delikwentów i sprawdzanie przez szefa złożonych mundurów. Sprawdzanie odbywało się linijką i bok kostki powinien mieć 30 cm (o ile dobrze pamiętam) i oczywiście samolot. Poborowi spatrzyli linijkę i sami sprawdzali kostkę i zgłaszali wykonanie po dokładnym obmierzeniu kostki i znowu był samolot, bo po przekątnej nie było 30 cm.

zaloguj się by móc komentować

BTWSelena @piwonia 3 listopada 2020 23:47
4 listopada 2020 12:09

Chyba pan/pani żartuje sobie? " paranoi paranoikow z Think Tankow amerykanskich, ktorzy takie bajki wymyslaja "Pewnie,że łatwo dać rozgrzeszenie "Breżniewom"za mordy na licznych nacjach,łacznie ze swoją,tym bardziej,że "paranoicy"mają swoje za uszami w swojej historii. Można w/g klasyfikacji roślin w botanice  i tak uprościć sprawę.

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @piwonia 4 listopada 2020 00:26
4 listopada 2020 18:50

A jak  przedstawia się statystyka zachorowań na grypę jesienią tego roku? I gdzie jest ona publikowana? Bo coroczni9e o tej porze był to główny temat dotyczący słuzby zdrowia. Czyżby grypa została zawieszona i wszystkie infekcje kataralne wrzucane są do worka z napisem "koronawirus"?

zaloguj się by móc komentować

chlor @stanislaw-orda 4 listopada 2020 18:50
4 listopada 2020 19:15

We wrześniu i pażdzirniku było dotąd  453 tysiące gryp zgłoszonych u lekarzy. Szczyt zwykle w lutym bywa - jakieś 800 tysięcy. Cały sezon grypowy w Polsce to średnio parę milionów zachorowań. Oficjalna ilość zgonów na grypę jest znikoma. Czy kiedyś wpisywano "grypa" jako przyczynę zgonu? Czy testy wykrywają tylko i wyłącznie obecnego wirusa, a nie jakieś inne grypopodobne - nie wiem. Może nie ma to znaczenia. Szpitale są i tak zapchane chorymi co wygląda na "fakt autentyczny".

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @chlor 4 listopada 2020 19:15
4 listopada 2020 19:34

Może nie ma, ale w sytuacji zapychania szpitali jednak ma i dobrze by było rozróżniać powody hospitalizacji.

Cały czas mam wrażenie, że chodzi o zablokowanie zgromadzeń w dniu 11 listopada, a po tej  dacie dane statystyczne  stopniowo zaczną  się poprawiacć.

zaloguj się by móc komentować

chlor @stanislaw-orda 4 listopada 2020 19:34
4 listopada 2020 19:58

Chyba nie. Cały postępowy świat się umówił żeby w Polsce odwołać 11 listopada? Z przyczyn między innymi klimatycznych kiedyś będzie szczyt nowego wirusa, a kiedyś spadek. Do zera nie spadnie nigdy, tak jak nadal są grypy "zwykłe", kacze, ptasie, świnskie itd. Nawet szczepionki na katar dotąd nie ma.

zaloguj się by móc komentować

wierzacy-sceptyk @stanislaw-orda 4 listopada 2020 19:34
4 listopada 2020 20:41

Jest pan prawdziwy, jak Gabriel

Z tym że Jego poznałem w dużej części z prywatnych rozmów, a pana tylko z wpisów na blogu

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @chlor 4 listopada 2020 19:58
4 listopada 2020 20:43

Dla mnie określenie "cały postępowy świat" brzmi niczym  epitet.

I może nie świat, tylki funki z WHO.

zaloguj się by móc komentować

chlor @stanislaw-orda 4 listopada 2020 20:43
4 listopada 2020 20:56

Podobnie rozumiem określenie "postępowy świat".

 

zaloguj się by móc komentować



byczeq @stanislaw-orda
5 listopada 2020 19:33

Dawno nikt tak nie poprawił mi nastroju, choć nie narzekam. Aby się przy Pańskim tekście bawić prawdopodobnie trzeba być rówieśnikiem, uwagi pozostawmy mającym takowy przymus. 

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @byczeq 5 listopada 2020 19:33
5 listopada 2020 21:08

Dokończenie tej notki zawieszę jutro. Może być jeszcze lepsze.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować