-

stanislaw-orda : [email protected].

Jak wygrałem zakład; część 2 (ostatnia)

Pierwsza część opowiadania:
http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/jak-wygraem-zakad-czesc-1

A więc nadszedł maj AD 1975 i zbliżał się termin egzaminów końcowych, a w OSWL im. Rodziny Nalazków w Elblągu trwały pełną parą przygotowania. Najpierw miała odbyć się wizytacja generalska, i SOR z tej okazji miała wystawić kompanię honorową. W poszczególnych pododdziałach (plutonach) wszystkich kompanii przeprowadzano selekcję podchorążych, którzy powinni godnie zaprezentować tutejszą szkołę oficerów rezerwy na defiladzie, czyli w trakcie przemarszu kompanii honorowej przed generałem i jego świtą oraz przed dowództwem OSWL. Selekcję w plutonach prowadzili ich dowódcy, czyli w moim podporucznik K. Chyba wiedział ze swojej szkoły oficerskiej, z czym wiązał się ten „zaszczyt”, gdyż za wszelką cenę starał się mnie zakwalifikować do grona wybrańców, którzy będą uczestniczyć w defiladzie. Ale że mieliśmy za sobą tygodnie robienia sobie wzajemnie na złość, to nie zamierzałem wpisywać się w scenariusz, jaki dla mnie przygotował. Selekcja odbywała się w taki sposób, że każdy z podchorążych maszerował indywidualnie po placu krokiem paradnym (tj. z wyrzucaniem każdej z nóg niemal do poziomu na wysokości bioder i z mocnym przybijaniem buta w podłoże. Jednocześnie towarzyszyły temu energiczne, naprzemienne wyrzuty rąk, z załamywaniem ich na wysokości klatki piersiowej. Plecy wyprostowane, głowa zadarta w górę i zwrócona w stronę, w którą zakomenderował dowódca plutonu (to tzw. pozycja „baczność”, tyle że w ruchu). Ponadto, w trakcie marszu trzeba było zmieniać kierunek (zwrot w lewo, w prawo, w tył) zgodnie z regułami musztry wojskowej, wedle otrzymywanych poleceń. Przyszła kolej na sprawdzenie mojego poziomu maszerowania. Czekając na nią kombinowałem, co i jak mam zrobić, aby podporucznik nie zakwalifikował mnie do grupy tych wybrańców-nieszczęśliwców, którzy będą przez następne dwa tygodnie szlifować całymi dniami przemarsz defiladowym krokiem. Gdy padła komenda; podchorąży taki a taki „Wystąp!” wystąpiłem szeregu. Występując wykonuje się trzy kroki, po czym należy się zatrzymać i oczekiwać na kolejną komendę. Zaraz też ona padła: „Na wprost marsz!” Gdy tylko rozpocząłem marsz, padła komenda „Baczność!”, wówczas należało przejść w krok defiladowy. Więc ja przeszedłem, ale w ten sposób, że moja prawa noga wyrzucana była do przodu jednocześnie z prawą ręką i analogicznie lewa noga z lewą ręką. Czyli na opak, jak w regulaminowej musztrze. Z plutonu zacząłem słyszeć śmiechy, ale podporucznik nie rezygnował, zatem przemaszerowałem po całym placu, łącznie ze stosownymi zwrotami. Pluton już wprost wył ze śmiechu. Podporucznik wiedział, że robiłem to celowo i postanowił, że powtórzymy próbę. Liczył, że w końcu pomylę się i choćby mimowolnie powrócę do naturalnej w marszu pracy rąk, naprzemiennie z kierunkiem nóg. Możliwe, że dopiąłby swego, gdyż po pierwszej próbie byłem cały mokry od potu, a w oczach latały mi mroczki, tak dużo wysiłku kosztowało mnie koncentrowanie uwagi, aby nie pomaszerować w sposób naturalny. W drugiej próbie, już po pierwszym zwrocie w marszu zrezygnował z dalszego testowania, bo chłopaki z plutonu tarzali się ze śmiechu po placu. Ten ich śmiech mnie wyratował, bo nie zdążyłem wyjść na oszusta, który kpi sobie z wojska i zasługuje na surową karę, a jednocześnie zostałem zdyskwalifikowany jako kandydat nadający się do kompanii honorowej. Żeby nie było mi za dobrze, zostałem na czas ćwiczeń tych podchorążych, których nie ominął zaszczyt reprezentowania SOR przed generałem, obarczony tzw. dyżurem na kompanii, czyli odbieraniem telefonów i meldowaniem starszym stopniem o tym, gdzie kogo mogą z kompanijnej kadry znaleźć. Głównie więc spędzałem czas siedząc przy stoliku w korytarzu przy wejściu na blok, w którym zakwaterowana była kompania, wstając jedynie wtedy, gdy pojawiał się jakiś podoficer lub oficer, co nie było akurat zbyt częste, gdyż w tym czasie wszystkie pododdziały SOR obowiązywał ten sam grafik, to znaczy ćwiczenia przed defiladą.

W te majowe dni zrobiło się ciepło. Podchorążowie od razu po śniadaniu przebierali się w wyjściowe mundury, z grubej zielonej gabardyny, w zielone koszule non-iron (ostatni krzyk mody przemysłu tekstylnego), z obowiązko- wymi krawatami, na nogi zakładali podkute, ciężkie kamasze, zaś na głowy hełmy. Marynarkę ściskali szerokim skórzanym pasem, a przez pierś przewieszali AK-47. I w takim ekwipunku ćwiczyli krok defiladowy, aż do pory obiadowej. Gdy wracali na kompanię, po prostu padali z nóg, spoceni i wycieńczeni, brudni od kurzu, którym byli oblepieni. Te krawaty i koszule non-ron były niby gwóźdź do trumny. Nie omieszkali mi wygrażać i złorzeczyć z zazdrości, patrząc jak sobie wygodnie przesiaduję przy stoliku dyżurnego. Przytaczam przykład jednej z odzywek, rzecz jasna cenzuralnych, wcale niewykluczone, że w ogóle jedynej cenzuralnej: ty szczwana małpo, znowu ci się udało. A generał, jak to generał, przyjechał, odfajkował jak najszybciej nudny ceremoniał, czyli przemarsz kompanii honorowej, większą część aktywności skupiając następnie na tęgiej popijawie z kadrą Ośrodka, po czym odjechał. Niewykluczone że po to by wizytować kolejny SOR.

Wojskowe życie potoczyło się dalej, w tym i moje. Przed egzaminami końcowymi należało otrzymać zaliczenia z przedmiotów egzaminacyjnych. Były nimi: szkolenie polityczne, szkolenie taktyczne, szkolenie transportowe (chodziło o znajomość parametrów transportera SKOT) oraz szkolenie ogniowe (teoria - egzamin ustny, plus egzamin praktyczny, czyli strzelanie na strzelnicy z AK-47)

Zajęcia ze szkolenia politycznego prowadził z nami oficer w randze podpułkownika, w wieku gdzieś tak, jak dzisiaj oceniam, bliżej sześćdziesiątki, czyli chyba dorabiał tymi zajęciami do emerytury wojskowej. Niski, okrągły na twarzy i pomarszczony. Nie pamiętam dlaczego nosił wdzięczną ksywkę „Pizdeczka”. Zaliczeniem z tego przedmiotu było napisanie na ocenę pozytywną dwugodzinnego kolokwium zawierającego kilkanaście pytań, na które należało odpowiedzieć szablonowymi i poprawnymi politycznie formułkami  o wyższości Święta Pracy nad świętem Trzeciego Maja. W maju zrobiło się ciepło i mocno przygrzewało słońce, więc zacząłem nosić okulary przeciwsłoneczne. Co i raz któryś z oficerów zwracał mi uwagę, że nosić mi ich „nie wolno”. Gdy pytałem dlaczego, odpowiadali, znajdźcie sobie sami na ten temat w regulaminach dlaczego. Zatem poszukałem i znalazłem. Okazało się, że zgodnie z wymogami regulaminowymi żołnierzowi wolno było nosić okulary przeciwsłoneczne wówczas, gdy poruszał się w szyku zwartym, czyli w kolumnie  z drużyną, plutonem czy kompanią, natomiast gdy przemieszczał się indywidualnie, to wolno mu ich było używać tylko na zalecenie lekarskie. Absurd wymogu regulaminowego był na tyle rażący, iż doszedłem do wniosku, że żaden z oficerów nie będzie „drążył” tego tematu, bo a nuż, okaże się, iż posiadam stosowne zalecenie od lekarza i to on wówczas wyjdzie na durnia. A już na pewno nie posunie się do tego oficer w stopniu pułkownika. Co po prostu oznaczało, iż podczas kolokwium zaliczeniowego siedziałem sobie w ławce przy oknie przez które przygrzewało majowe słońce, mając na nosie owe ciemne okulary. „Pizdeczka” rozdał kartki z pytaniami i powiedział, iż mamy na to dwie godziny lekcyjne plus przerwa, ale oczywiście, gdy ktoś odda swoją pracę wcześniej, to ma „wolne”. Napisałem na kartce swoje imię i nazwisko, swój stopień wojskowy oraz przydział organizacyjny, czyli nr plutonu i kompanii. No i jeszcze oczywiście datę. Mniej więcej po upływie pół godziny pierwsi podchorążowie z mojego plutonu zaczęli oddawać swoje prace i wychodzić z sali. Ja jednak niczego nie pisałem. Pułkownik podszedł i zapytał, czy mam jakiś problem, może czegoś nie pamiętam, to on skłonny jest mi przypomnieć, ba, nawet mogę sięgnąć do swoich notatek. Żadnych notatek nie prowadziłem, ale mu nie chciałem zdradzać tej tajemnicy, a tylko uspokoiłem go, że nie ma sprawy, zaraz to zapiszę, pytania są przecież banalnie proste, tylko na razie zbieram się w sobie. Tak dotrwałem do przerwy. Znowu do mnie podszedł, bo, Bogiem a prawdą, już mało kto w sali pozostał i on nie miał potrzeby skupiać uwagi na kim innym. Zapytał, czy może chciałbym wyjść na przerwę i np. coś skonsultować z kolegami, bo widzi, że moja kartka jest pusta i to go dręczy. Mnie to wcale nie dręczyło, więc odpowiedziałem, że nie mam takiej potrzeby i zaraz wezmę się do pisania. Zbliżał się koniec drugiej godziny kolokwium, moja kartka nadal była niezapisana. „Pizdeczka” podszedł raz jeszcze, gdy pozostałem już sam na sali. Zapytał jedynie, czy dobrze się czuję, bo jak nie to mogę napisać kolokwium w innym terminie. Ledwo powstrzymałem się od zaproponowania mu, żeby napisał za mnie, bo mi się nie chce. I nie wykluczam, że wówczas by się na to zgodził. Czas minął, oddałem kartkę tylko z tymi zapiskami, o których było wcześniej. Na następnych zajęciach zbolałym głosem „Pizdeczka” oznajmił, że musiał postawić jedną ocenę niedostateczną, co wtedy automatycznie oznaczało to, że nie zostanę dopuszczony do egzaminów końcowych. Bowiem ocena niedostateczna w szkole wojskowej ze szkolenia politycznego to było coś znacznie więcej niż niedostateczny z zachowania w szkole cywilnej. Pułkownik musiałby wyjaśnić, co ja takiego niecodziennego przeskrobałem, czy może np. spaliłem ostentacyjnie na środku placu apelowego portret Lenina, albo przynajmniej portret towarzysza Gierka, wykrzykując przy tym jakieś hasła antysocjalistyczne, albo może zbezcześciłem mundur oficerski na jego osobie. W zasadzie nic mniej groźnego nie uzasadniało takiej oceny. Można rzec, że ocena niedostateczna z tego przedmiotu nie mieściła się w puli zdarzeń do pomyślenia, bylo to nepředstavitelné. Pułkownik miał zatem problem, więc desperacko szukał jego rozwiązania. Na szczęście dosyć szybko je znalazł. Podczas przerwy po pierwszej godzinie zajęć, w kółeczku „na papierosa” toczyła się pomiędzy podchorążymi luźna dyskusja, chyba na jakiś temat związany z wydarzeniami II wojny światowej. „Pizdeczka” czasem coś wtrącił, a gdy w pewnym momencie ja coś swojego dorzuciłem do tej rozmowy, uchwycił szansę i zawołał: O, to jest bardzo trafna uwaga, podchorąży, bardzo, bardzo trafna. I ja wam wstawiam za to ocenę bardzo dobrą! I wstawił. Problem zniknął, piątka przykryła dwójkę, średnia wyszła na dostateczny i nikt, ani on ani ja, z niczego nie musiał się tłumaczyć. Chociaż ja akurat tylko do czasu, ale o tem potem.

Kolej przyszła na zaliczenie ze szkolenia taktycznego. Okazało się, że będzie je prowadził jakiś nieznany mi oficer z innej kompanii, a nie mój dobry znajomy, podporucznik K. Podporucznik chyba miał jakieś problemy osobiste, bo niedługo przed egzaminami końcowymi zastąpił go w roli dowódcy naszego plutonu inny podporucznik. Ten od taktyki zadysponował, że mamy zabrać ze sobą, oprócz standardowego wyposażenia, ochronny kombinezon przeciwchemiczny OP - 1, gdyż będziemy mieli sprawdzian z zakładania tegoż. Wyjechaliśmy poza koszary na tereny nieużytków eksploatowane do szkolenia wojska. Zapowiadał się piękny, ciepły słoneczny dzień. Porucznik od zajęć taktycznych przeprowadził odprawę plutonu, wyznaczył zadania dla poszczególnych drużyn i rejony ich rozśrodkowania . Poinformował, iż na zajęciach będą w użyciu petardy, granaty dymne, strzelanie ze „ślepaków”, przystosowywanie okopów i temu podobne atrakcje . Po czy zarządził 10-15 minutową przerwę na przygotowanie masek przeciwgazowych i kombinezonów OP-1.


Kombinezon OP-1 i maska pgaz.

Oddaliłem się, chcąc wykorzystać przerwę na przeczytanie paru stron kończących jeden z rozdziałów „Smutku tropików” Claude Levi-Straussa, którą to cegłę zabrałem ze sobą na zajęcia pod bluzą munduru i którą starałem się przeczytać przez cały okres na SOR. Odszedłem spory kawałek i znalazłem jakiś stary okop z zeschniętą trawą, która tworzyła ściółkę, na której można było się położyć. No i ja się tam położyłem, wyjąłem książkę … i nawet nie zauważyłem, kiedy zasnąłem. Obudziło mnie szarpanie za mundur i głosy wokół. Gdy się obudziłem, okazało się, że poszukiwali mnie od dobrych dwudziestu minut, obawiając się, że gdzieś zasłabłem, albo jeszcze gorzej, a oni w tym całym rozgardiaszu i bałaganie ćwiczebnym tego nie zauważyli. Gdy po zakończeniu trzygodzinnych ćwiczeń zrobili zbiórkę przed powrotem do koszar na obiad, okazało się że jednego z podchorążych plutonu brak. Czyli mnie. Przespałem w całości zajęcia, ale porucznik był tak szczęśliwy, że odnalazłem się cały i zdrowy, i że nie będzie musiał się tłumaczyć za złe przygotowanie zajęć, nawet może przed prokuratorem, iż bez żadnych ceregieli postawił mi ocenę pozytywną z taktyki. Ale, oczywiście nieprzesadnie pozytywną, gdyż była to ocena dostateczna.

Kolejne było szkolenie transportowe i dotyczyło transportera opancerzonego SKOT. SKOT to skrót od czeskiej nazwy: Střední Kolový Obrněný Transportér . Nazwa polska dostosowana do tego skrótu to: Średni kołowy opancerzony transporter . Wóz bojowy o wadze 14,5 tony; podstawowe uzbrojenie wkm - wielkokalibrowy karabin maszynowy 14,5 mm). Na egzaminie miała być teoria zawarta w jednej z instrukcji użytkowania tego transportera. To była kolejna czerwona książeczka , tym razem ok. 100 stronicowa.


Instrukcja do SKOT B-2
(wersja wozu dowódczo-sztabowego)

Nie muszę chyba dodawać, że instrukcji tej nie miałem w ręku.

Zajęcia praktyczne to było kierowanie na poligonie tym ośmiokołowym monstrum. Mało kto z podchorążych miał prawo jazdy i ja również wówczas nie miałem. Ale strachu nie było, no bo jaką szkodę można zrobić na piaszczystych nieużytkach rozoranych gąsienicami i wszystkim innym.

Usiadłem za kierownicą, obok porucznik „od samochodowego” i ruszyliśmy. Do przodu jako tako. Skręty też jakoś dało się wykonać, ale cofanie to już były za wysokie progi. Wycofałem SKOTA i zaraz wpadłem zadem do rowu. Nie ma problemu powiedział siedzący obok porucznik-instruktor, ten wóz ma niezależny napęd na wszystkie osie (cztery). Wystarczy pchnąć tę dźwignię. I pchnął jedną z czterech. Wyjechaliśmy z rowu, wysiadłem, miałem dosyć. No, ale zaliczyć zaliczyłem. Na dostatecznie.

Ostatni przedmiot to było szkolenie ogniowe. Wspomniałem w poprzedniej części notki że ze strzelaniem do tarczy na strzelnicy nie miałem problemu. Ale była jeszcze tzw. teoria i do zaliczenia przedmiotu potrzebne było napisanie konspektu do prowadzenia zajęć z jakiegoś rodzaju szkolenia ogniowego. Przyszły dowódca plutonu musiał zaplanować zajęcia z żołnierzami i konspekt był mu w tym pomocny. Lubiany przeze mnie porucznik Sz. od szkolenia ogniowego, nie mógł od dłuższego czasu się doprosićsię ode mnie  tego konspektu. Wreszcie odbyliśmy taką, mniej więcej, rozmowę. Powiedział: zróbcie ten konspekt, ja wiem, że macie to w d… i nawet za bardzo się wam nie dziwię. On nie wam jest potrzebny. On jest potrzebny dla mnie jako podkładka, aby wam zaliczyć. Wy stąd zaraz znikacie, a ja tu zostaję i to mnie będą wytykać, że głupiego konspektu nie potrafiłem wyegzekwować. Rozstańmy się w zgodzie.
Odpowiedziałem, że O.K. , ale niech mi da jakiś gotowiec na wzór, bo przecież prochu nie będę wymyślał. Przepisałem jakiś gotowy konspekt, zmieniając tylko drobne szczegóły, wyszło tego półtorej strony A-4. Ale że żadnych innych konspektów nie oddawałem, dlatego miałem zaliczenie na dostateczny.

W taki oto sposób dotarłem w stopniu starszego szeregowego do końcowego egzaminu. Przystąpiło do nich, zdaje sie, 306 podchorążych z elbląskiego SOR, w tym kilkunastu nie z naszego semestru, gdyż z powodów losowych i innych nie mogli zdawać w przewidzianych dla ich semestrów terminach. Moja średnia za pięć miesięcy szkolenia była trochę wyższa niż dostateczny, zaważyła o tym ocena za pierwszy miesiąc szkolenia. Kto zechce, niech sobie wyliczy. Jeden miesiąc na ocenę dobrą, a cztery pozostałe na dostateczną.

Egzamin

Egzaminy z czterech przedmiotów trwały przez kilka dni. Zmieniło się w tym czasie dowództwo mojego plutonu, gdyż podporucznika K. zastąpił podporucznik Bź. Na pierwszym zebraniu z plutonem nowy dowódca wyjął jakąś kartkę i rzekł, że porucznik K. przekazał mu trzy nazwiska podchorążych na których ma zwrócić szczególną uwagę. I wyczytał trzy nazwiska, w tym, oczywiście, i moje. Wyczytał i powiedział - wymienieni wystąp. Wystąpiliśmy z szeregu. Pooglądał nas sobie i wróciliśmy na poprzednie miejsce. Wyjechaliśmy na poligon zdawać egzaminy z taktyki i z samochodowego. Następny dzień był  pierwszym dniem egzaminów. Rano, po pobudce, wojsko wychodziło na tzw. zaprawę, czyli półgodzinną gimnastykę poranną. Trzech wyczytanych było zakwaterowanych w dwunastoosobowym namiocie. Dziewięciu pozostałych wyszło na zaprawę, a my zostaliśmy w łóżkach. Podporucznik Bź. zajrzał do naszego namiotu  i zapytał – to wy? Odpowiedzieliśmy: tak, to my.
I sobie poszedł. Zanim wyszedł, zawołałem do niego, że jeśli ma zamiar zostać generałem, to powinien czym prędzej zmienić nazwisko, które było dosyć "śmieszne". Skulił tylko ramiona i niemal uciekł z namiotu.

Najpierw był egzamin z „transportowego”. Na punkcie egzaminacyjnym stał sobie SKOT, a obok niego znany mi tylko z widzenia porucznik. Porucznik zaczął tak: To co, podchorąży, możecie powiedzieć o tym transporterze?

Transporter SKOT
SKOT -
Średni kołowy opancerzony transporter ; https://pl.wikipedia.org/wiki/SKOT
skrót od czeskiej nazwy: Střední Kolový Obrněný Transportér (uzbrojonie podstawowe - wkm ,
czyli wielkokalibrowy karabin maszynowy 14,5 mm)

Odpowiedziałem, co następuje: widzę, że toto ma cztery koła z jednego boku, to pewnie i z drugiego też ma cztery. No i jakaś lufa tam na górze wystaje. To pewnie ma i karabin. To tyle mogę, ale więcej to już nie.
On na to: Ha, ha, ha, ha, ale mi się zgrywus trafił. Do tej pory nikt mnie tak nie rozbawił na egzaminie. Idźcie, macie dostateczny.

Następny był egzamin z taktyki. Trzeba było dotrzeć do namiotu, w którym urzędowało dwóch oficerów egzaminujących. Dotarłem tam niedługo przed porą obiadu, gdy zaczął padać lekki kapuśniak. Oficerowie ci od rana uganiali się z podchorążymi po polu, teraz im się już nie za bardzo chciało, a ponadto spieszyli się na obiad. Weszliśmy do namiotu w kilkuosobowej grupie. Jeden z oficerów powiedział: kto chce na dobry lub wyżej niech zostanie. Reszta ma zaliczone na dostateczny i niech nie przeszkadza. Rzecz jasna ja nie zostałem.

Zupełnie nie pamiętam egzaminu ze szkolenia politycznego. Być może miał podobny przebieg jak ten z taktyki. W każdym razie miałem go zaliczony na dostateczny.

Ale dokładnie utkwił mi w pamięci egzamin ze szkolenia ogniowego. Był to już ostatni z przedmiotów egzamina-cyjnych. Moja ostatnia szansa, chociaż po doświadczeniach z trzech poprzednich egzaminów mocno już wątpiłem, czy w ogóle można tu czegoś nie zdać.

Czy pomógł mi przypadek? Wyglądało to wszak na zasadę egzaminacyjną, że egzaminatorami dla danego plutonu byli oficerowie, którzy nie prowadzili z tym plutonem zajęć przez poprzednie pięć miesięcy.

Egzamin ze szkolenia ogniowego (strzeleckiego) składał się z części teoretycznej oraz praktycznej (ta ostatnia na strzelnicy). Część teoretyczna odbywała się w OSWL i dla naszego plutonu przydzielono oficera w stopniu podpułkownika, którego widziałem po raz pierwszy. Postanowiłem więc, że spróbuję „rżnąć głupa”. Pułkownik nie znał mnie, więc nie mógł wiedzieć czego może się spodziewać. Taki numer nie miałby szans powodzenia  z porucznikiem Sz. Na sali siedział cały pluton i byliśmy kolejno wywoływani do odpowiedzi przy tablicy.

Przyszła kolej na mnie. Pułkownik miał całe biurko zajęte rozmaitymi rodzajami broni długiej i krótkiej. Zaczął od banalnie łatwej kwestii, mianowicie polecił abym rozłożył na części AK-47 i omówił każdą z nich. Powiedziałem, że nie potrafię. Spojrzał na mnie jak na ósmego pasażera „Nostromo”. Czegoś chyba nie zrozumiałem, powiedział. Pół roku szkolenia i nie potraficie tego? Potwierdziłem, że nie. Dobra, powiedział, na razie macie pierwszą dwóję, przejdziemy do kolejnego pytania. Pokazał pistolet TT i zadał identyczne pytanie. Odpowiedziałem, że nigdy takiej broni nie miałem w ręku. Coś zaczął podejrzewać, bo z sali słychać było śmiechy. Podchorążowie zaczęli bawić się równie dobrze jak ja.  Dostał trochę kolorów na twarzy, ale nie mógł pozwolić, abym kpił z niego. Szybko więc zamknął temat. No to macie drugą dwóję. A teraz, powiedział,wyprowadźcie środek dla tych trzech przestrzelin i maznął na tablicy trzy kółka. Ja na to, że nie rozumiem, o co pan pułkownik mnie pyta. Wkurzył się wtedy już wyraźnie. Powiedział, że po pierwsze, to obywatel pułkownik, a po drugie, to mam trzecią dwóję. Czwartego pytania nie pamiętam, swojej odpowiedzi też nie, natomiast otrzymałem taką samą oceną jak za trzy poprzednie. Świetnie za to zapamiętałem piąte pytanie. Stał tam bowiem w kącie karabin maszynowy na trójnogu, wersja PKSM. Był taki jeden na wyposażeniu plutonu i zawsze podczas ewakuowania się z koszar po ogłoszeniu alarmu, oprócz swojego osobistego wyposażenia i broni (AK-47), byłem, jako stale podpadnięty, wyznaczany do zabierania tego żelastwa (siedem i pół kilo sam karabin maszynowy), inny podpadnięty targał na barkach trójnóg do tego karabinu, ważący też coś ok. 7,5 kg, a jakiś trzeci podpadnięty niósł skrzynkę z amunicją (8 kg).

Ze względu na to, że każda z części karabinu maszynowego uwierała na inne część ciała, podpadnięci zmieniali się przy ich niesieniu. Na wyznaczone miejsce dyslokacji po alarmie, jakieś 7-8 km od koszar docieraliśmy z ok. półgodzinnym opóźnieniem. Ledwo tam doszliśmy, ogłaszano zbiórkę i po przeliczeniu czy dotarli wszyscy, dawano rozkaz do powrotu do koszar. Na szczęście, na  drogę powrotną podobne żelastwa zabierali od nas na samochody, pewnie z obawy, abyśmy gdzieś drodze nie pyrgnęli tego w krzaki.


PKMS - Pulemiot Kałasznikowa Modernizirowannyj Stankowyj)

Patrzyłem na ten PKMS i przypominały mi się dwa alarmy podczas których targałem tego przyjemniaczka oraz wszystkie otarcia na ramionach z tego powodu. Pułkownik zapytał, czy wiem co to jest? Odpowiedziałem, że pierwszy raz na oczy widzę coś podobnego i nawet nie domyślam się co to może być. Sala już na całego parskała pełnym śmiechem, przecież podchorążowie z mojego plutonu widzieli jak toto niosłem. Egzaminator musiał więc jak najszybciej zakończyć przedstawienie, nie chcąc dopuścić aby powaga egzaminu zanieniła się w groteskę. Szybko postawił mi piątą dwóję i wyszedłem z sali. Tak wyglądał mój egzamin teoretyczny ze szkolenia ogniowego.

Pozostał egzamin praktyczny na strzelnicy. W zakres egzaminu wchodziło oddanie dziesięciu strzałów z AK-47 w pozycji leżąc do tarczy oddalonej o 50 metrów. Nic nadzwyczajnego, strzelałem tak kilka razy, przeważnie na „bardzo dobry”. Na strzelnicy było trzech egzaminatorów. Wydali nam po dziesięć sztuk amunicji, załadowaliśmy naboje do magazynka i zajęliśmy swoje stanowiska oczekując na znak chorągiewką, aby móc rozpocząć strzelanie. Dotarło do mnie, że jeśli będę strzelał w tarczę, to w ten sposób poprawię stopień z teorii, a tym samym z całości przedmiotu. A w regulaminie SOR był zapis, że ocena niedostateczna choćby z jednego przedmiotu  oznaczała, że egzamin nie może został zaliczony jako zdany.

Oddałem swoje 10 strzałów ponad tarczę, na tyle wysoko, aby żaden nawet nie zawadził o nią. Komisja "trzech" zatrzymała się przed moją tarczą i coś jej nie pasowało. Nie widać było żadnych przestrzelin, nawet nie to żeby w tarczy, ale także w ramie do niej. Nic, żadnego śladu. Pokombinowali, że pewnie wystrzeliłem do nie swojej tarczy, może z powodu stresu i napięcia egzaminacyjnego. Na tarczy z lewej nie było naddatkowych śladów trafień, tak samo na tej z prawej. Przyszli więc do mojego stanowiska aby przeliczyć łuski po nabojach, bo może tylko udawałem, że strzelam, a ostre naboje schowałem sobie na jakąś lepszą okazję. Odnaleźliśmy wszystkie 10 łusek i wówczas zapadła konsternacja. Gdyby egzaminatorem na strzelnicy był jeden tylko oficer, to wziąłby byle gwóźdź i zrobiłby nim 10 dziur w tarczy. Egzamin byłby zaliczony, dwója poprawiona i wszyscy mieliby święty spokój. No, ale było ich trzech właśnie z tego, między innymi, powodu. Żaden tego by nie zrobił, mając pewność, że któryś z pozostałych, a najpewniej obaj, o tym natychmiast by donieśli.

W ten sposób oblałem egzamin. Oblałem go jako jedyny pośród 304 zdających. Ponoć był to pierwszy taki przypadek w dotychczasowej historii SOR.

Burzliwe rozstanie z SOR

Zdawałoby się, że zdałem czy nie zdałem, to tylko moja sprawa i nic nikomu do tego. Ale szybko okazało się to złudzeniem. Kierownictwo SOR, a także dowództwo OSWL potraktowało oblanie przeze mnie egzaminu końcowego jako rodzaj zademonstrowania szkodliwej, antypaństwowej postawy i postanowiło wykorzystać ten precedens jako okazję do zainscenizowania spektaklu wychowawczego, który na celu miał chyba być przestrogą dla ewentualnych moich naśladowców.

Ni mniej, ni więcej odbyło się nade mną coś w rodzaju sądu. Zostałem wezwany przed oblicze gremium złożonego z oficerów, którzy zajmowali sporo miejsc w prezydium, i któremu przewodniczył pełnowymiarowy, trzygwiazdkowy pułkownik. Nazwiska nie zapamiętałem, ale był to ponoć sam dowódca OSWL. Na miejsca dla widzów spędzono podchorążych ze wszystkich kompanii SOR w charakterze świadków mojego ukorzenia.

Stałem więc przed tym wojskowym sądem i najpierw wysłuchałem oficjalnej oceny mojego wybryku, choć obecnie nie pamiętam, czy wygłosił ją sam przewodniczący, czy inny przedstawiciel wspomnianego gremium. Ocena ta zawierała negatywną ocenę mojego podejścia do nauki w SOR i to w sytuacji, gdy „ludowa ojczyzna” stworzyła mi maksymalnie dobre warunki, abym mógł z korzyścią dla siebie i ludowej ojczyzny nabyć tak potrzebnych kwalifikacji. Ja zaś ostentacyjnie zlekceważyłem to, że potraktowano mnie, jako absolwenta „elitarnej” uczelni warszawskiej, z należną powagą i liczono, że zrozumiem dobrą wolę okazywaną przez oficerów, którzy zajmowali się moją wojskową edukacją. Zawiodłem ich zaufanie i zaufanie kierownictwa SOR, bo jest jasne i oczywiste dla wszystkich tu obecnych, że dołożyłem wszelkich starań, aby nie uzyskać pozytywnego wyniku z egzaminów końcowych. I to w sytuacji, gdy jestem zatrudniony w jednym z instytutów naukowych najbardziej nowoczesnej gałęzi przemysłu (instytut ten wchodził w strukturę organizacyjną ówczesnego ZPE „Unitra”). Reasumując, kierownictwo Ośrodka i SOR interesowała wyłącznie odpowiedź o motywy które mną kierowały, czyli dlaczego tak właśnie postąpiłem. Cóż na to miałem odpowiedzieć, szczerze mówiąc sam do końca nie wiedziałem. Wszedłem w pewnym momencie w jakąś rolę i zdecydowałem się zagrać ją aż do finału. Nie mogłem im powiedzieć, że jestem w wewnętrznej opozycji do systemu sowieckiego, że od 15 roku życia słuchałem regularnie audycji rozgłośni polskiej RWE i w znacznej mierze mój tzw. światopogląd został ukształtowany przez te audycje. Niczego z tego nie wyjawiłem, natomiast powiedziałem, co następuje. Oczywiście nie jest to dokładny cytat, ale sens mojej ówczesnej wypowiedzi.

Nie rozumiem tej całej sytuacji i tej oceny mojej osoby. Gdybym bowiem nie chciał zostać księdzem, nikt by złego słowa mi nie powiedział, a gdy nie chcę zostać oficerem w wojsku, to chcą mnie za to zlinczować.

Gremium oburzyło się wcale nie na żarty. Znowu zabrała głos któraś z wyższych szarż. Oznajmiła, że takie stawianie sprawy przeze mnie jest niedopuszczalne, niegodne i antysocjalistyczne i że w zasadzie kwalifikuje się do skierowania mojej sprawy do prokuratora. I że to jest policzek wymierzony tym z kadry OSWL, którzy chcieli dla mnie jak najlepiej.

Wtedy pomyślałem, że mimo wszystko chyba mnie jednak nie rozstrzelają. Nic bowiem im nie pasowało w mojej charakterystyce. Syn chłoporobotnika, matka sześć klas szkoły podstawowej (ukończone przed wojną), ojciec siódmą klasę uzupełniał już po wojnie. Poza tym pracował jako magazynier w składnicy leków warszawskiego szpitala MSW (ta, była już, składnica leków mieściła się niedaleko stacji kolejowej Warszawa Okęcie. Obecnie w jej budynkach ulokowane są archiwa IPN). Czyli żadne tam inteligenckie miazmaty. Wedle zasad dialektyki marksistowskiej to nie miało prawa się wydarzyć. Dlatego chcieli się dowiedzieć o co mi poszło.  Ale przecież nie chcieli usłyszeć takiej odpowiedzi, jaką otrzymali z mojej strony. Mieli nadzieję, że pokajam się i będę ze łzami w oczach błagał o przebaczenie, a oni łaskawie zgodzą się, abym zdawał za jakiś czas poprawkę.  Wówczas przedstawienie odniosło by to zamierzony cel wychowawczy.

Spektakl dobiegł końca, a ja miałem poczekać na wyrok w swojej sprawie. Niebawem dowiedziałem się, że pozostałe pół roku służby wojskowej (bez ok. dwóch tygodni) odbędę jako starszy szeregowy służby zasadniczej w jednostce w Braniewie, już bez przywilejów związanych ze statusem podchorążego, który właśnie utraciłem. Miałem oddać umundurowanie wyjściowe stosowne dla podchorążego, a od swojego munduru polowego, który mi pozostawiono, miałem odpruć biało-czerwone lamówki z pagonów.

Pomyślałem sobie, że mogło skończyć się gorzej, chociaż o jednostce w Braniewie chodziły dziwne słuchy. Np. takie, że „wszędzie, byle nie do Braniewa”. Pomyślałem sobie, a nawet to powiedziałem na głos wobec podchorążych ze swojej sali, że te parę miesięcy, które mi pozostały, wytrzymam choćby i z odbezpieczonym granatem w d…. .  nie tylko w Braniewie, ale bodaj i na Uralu.

Pełnomocnik dowódcy mojego plutonu, który był moim współlokatorem w sali dowiedział się, że „w nagrodę” dostałem przydział do jednostki w Braniewie. Zwrócił się do mnie z ofertą - słuchaj, ty podobno masz skierowanie do Braniewa,  ja mieszkam o 7 km od Braniewa, a mam już rodzinę, czyli żonę i dwójkę małych dzieci, i czy nie zamieniłbyś się ze mną, bo ja dostałem przydział do Słupska. Odpowiedziałem mu, że mi wsio rawno i że jak  załatwi zamianę, a przecież  ma chody u kadry, to mogę i do Słupska. PrZecież  gdybym to ja im zaproponował, taką zamianę, zabili by mnie śmiechem. Poszedł więc i załatwił dla nas zamianę miejscowości.

Na zakończenie odbył się uroczysty pożegnalny obiad, w którym pozwolono mi uczestniczyć, choć już w mundurze bez oznaczeń podchorążego. Gdy wchodziłem na salę stołówkową, chłopaki bili mi brawa na stojąco. Do dzisiaj nie bardzo wiem za co.

1 lipca 1975 roku zjawiłem się przed bramą jednostki wojskowej nr 3601 w Słupsku.


Słupsk, budynki koszarowe byłej JW 3601 przy ul. Bohaterów Westerplatte

Okazało się że mieścił się tam pułk „niebieskich beretów”, czyli sowiecka wersja piechoty morskiej.
https://pl.wikipedia.org/wiki/34_Pu%C5%82k_Desantowy

Ale to temat na zupełnie inne opowiadanie.

Powyżej oznaka desantu morskiego ze Słupska naszywana na lewym przedramieniu munduru.

Oznaki dla trzech formacji desantu morskiego (Słupsk, Lębork, Gdańsk) rózniły się intensywnoscią odcieni koloru tła dla emblamatu kotwicy, czyli od szaro-niebieskiego (Słupsk) przez niebieski (Lębork) do ciemnoniebieskiego (Gdańsk).

 

https://www.tekstowo.pl/piosenka,jan_krzysztof_kelus,piosenka_o_jacku_staszelisie.html

 

******

Wykaz wszystkich moich notek na portalu "Szkoła Nawigatorów" pod linkiem:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/troche-prywaty

 

 

 

 

 

 

 



 

 



 

 

 



tagi: wojsko w prl  sor 

stanislaw-orda
6 listopada 2020 13:28
29     2105    9 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Czarny @stanislaw-orda
6 listopada 2020 14:08

Również miałem zaszczyt służyć w Słupsku, dlatego czekam drugiego opowiadania. Czasy trochę inne, ale budynki (jak również zapewne sprzęt) - te same.

Pozdrawiam

zaloguj się by móc komentować

gabriel-maciejewski @stanislaw-orda
6 listopada 2020 14:29

Poza tym generał McArthur nosił takie okulary

zaloguj się by móc komentować

mooj @stanislaw-orda 6 listopada 2020 17:56
6 listopada 2020 18:06

Ja o tym, że nie do końca jestem przekonany kto kogo miał realne podstawy się obawiać i raczej żaden (no może jakiś młodzian ppor) takich zakładów by nie przyjął w tych latach. Nawet jak nie po hazecie student - wygrać nic nie można, a przegrać...bardzo dużo. A rozpoznać czy to właśnie nie tym razem można przegrać dużo - za dużo zachodu:) Tak to widzę.

Ale czytałem z ciekawością i uznaniem.

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @mooj 6 listopada 2020 18:06
6 listopada 2020 18:10

To było tylko takie sobie niewiążące  powiedzenie, bo przecież  nie był to formalny zakład. Ale pasowało mi na tytuł notki.

Mam wrażenie, że cokolwiek  dłuższe teksty większość  czyta "po łebkach".

zaloguj się by móc komentować

mooj @stanislaw-orda 6 listopada 2020 18:10
6 listopada 2020 18:17

Tak, rozumiem. Cieszę się, że już dwa pokolenia nie muszą stawać przed wyzwaniem w jakie słowa ubrać to, co przeżyli w poborze PRLowskim. Ot, taki mały gratis do "i po co nam to wszystko było / w sumie nic się nie zmieniło / przegraliśmy wierząc, że coś zmienimy"

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @mooj 6 listopada 2020 18:17
6 listopada 2020 18:35

Ja jedyne co przegrałem, to to, co w pokera.

Nie byłem w "Partii", nie byłem też w "opozycji", ba nie byłem nawet w "S".

Mój epizod partyjno-polityczny to lata 1990-1994, który definitywnie zniechęcił mnie do osób działających w tzw. polityce.

Dramat polega na tym, ze u nas nie kreuje się powaznej polityki (doktryna - określenie Coryllusa),  bo kraj reprezentuje  status wasalny oraz  kliencki, a zatem nie ma w ogóle zapotrzebowania na polityków serio.

Dlatego w  rolę  "polityków" wrzucani/wkręcami zostają najróżniejsi komedianci, i wydrwigrosze, a nawet regularni  mafiosi, nie wspominając o regularnych wariatach oraz  rzecz jasna   zadaniowych ludziach rozmaitych służb, także  zewnętrznych do Polski.

Polityk w Polsce to mniejszego lub większego kalibru rekieter, często nie znający nawet faktycznego "patrona", na rzecz którego ściąga rekiet, a sam zadowala sie prowizją.

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @stanislaw-orda
6 listopada 2020 18:43

Brawo !

:)

Ja byłem dziesięć lat później w SPR i to już był inny świat. Strzelanie - tylko 5 pocisków.

To przezwisko ppłk P......ka było chyba taką stałą. Też spotkałem ppor o podobnym niku i podobnej charakterystyce. Ja wiem, że macie mnie w dupie, ale mi za to płacą.

Kolega zapytany jak tam jest, odpowiedział: to taki PRL w pigułce.

 

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @MarekBielany 6 listopada 2020 18:43
6 listopada 2020 19:35

Mój P ....ka to był podpułkownik

zaloguj się by móc komentować

Paris @stanislaw-orda 6 listopada 2020 18:10
6 listopada 2020 23:10

Rzeczywiscie...

...  dlugie  sa  Twoje  wpisy,  ale  jesli  juz  sie  zdecyduje  czytac  to  raczej  "nie  po  lebkach".  Ta  "wojskowa  serie"  czytalo  mi  sie  bardzo  fajnie.   

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @MarekBielany 6 listopada 2020 18:43
7 listopada 2020 08:12

Co roku przykrecano śrubę podchorążym. Jeszcze rok wczesnie mogli w koszarach trzymać cywilne ciuchy we wlasnych szafach i wychodzić w nich po zajeciach na miasto. Od mojego rocznika SOR była ta możliwość  już oficjalnie niedostępna.

Gdy przyjechałem 5 lat póżniej do Elblaga i poszedłem do pobliskiej knajpy, spotkalem tam kilku podchorązych. Wyglądali na  stłamszonych i zastraszonych. Kadra zawodowa w wojsku, zwłaszcza młodsze szarże, szczerze nienawidziła tych z SOR, którzy po roku otrzymywali taki sam stopień jaki otrzymywali zawodowi po czteroletniej szkole oficerskiej. I na dodatek ci po SOR wcale nie musieli zostawać  w wojsku.

Tak że byłem na jednym z ostatnich semestrów SOR, gdy jeszcze się z nami cackali i mieliśmy wzgledny luz (zwłaszcza ci, którzy nie chcieli się wykazywać przed rodziną, narzeczonymi i znajomymi ilością belek na pagonach). Stopniowo wrzucali
"na grzbiet" podchorążym rygory podobne jak w zawodowych szkołach oficerskich. Tak, ze moją relacje mogliby by potwierdzić tylko roczniki z SOR z 1975 r.  i wczesśiejsze. Dla roczników młodszch, zwłaszcza o 10 lat, są one z  gatunku "nie do wiary".

zaloguj się by móc komentować

maria-ciszewska @stanislaw-orda
7 listopada 2020 12:46

Gdy wchodziłem na salę stołówkową, chłopaki bili mi brawa na stojąco. Do dzisiaj nie bardzo wiem za co.

Kokiet, oj kokiet :D

Obie notki przeczytałam z rozkoszą :)

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @maria-ciszewska 7 listopada 2020 12:46
7 listopada 2020 15:53

to taka wersja very light czegoś podobnego jak w zalinkowanej ponizej notce:

http://stanislaw-orda.szkolanawigatorow.pl/juriew-dzien

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @stanislaw-orda 7 listopada 2020 08:12
9 listopada 2020 22:39

Tu nie ma "nie do wiary".

:)

Wystarczą oczy.

zaloguj się by móc komentować


MarekBielany @stanislaw-orda
9 listopada 2020 22:47

Czytamy.

obrazy ?

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @MarekBielany 9 listopada 2020 22:47
9 listopada 2020 22:51

I'm sorry, ale twoja maniera lakoniczności przy formułowaniu myśli słowem pisanym jest jak dla mnie zdecydowanie zbyt lakoniczna.

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @stanislaw-orda
9 listopada 2020 22:57

I am sorry.

p.s.

lakoniczna

zaloguj się by móc komentować


MarekBielany @stanislaw-orda 10 listopada 2020 05:55
10 listopada 2020 21:36

Niech będzie ..komiczna.

Pan Stanisławie był przysięgany pod inną rotą. Zmiana nastąpiła w 1976 roku.

Może coś mylę.

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @MarekBielany 10 listopada 2020 21:36
10 listopada 2020 22:44

A nie mógłbyś "całym zdaniem"?

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @stanislaw-orda 10 listopada 2020 22:44
10 listopada 2020 22:50

 Zmiana nastąpiła w 1976 roku.

zaloguj się by móc komentować


zaloguj się by móc komentować